Jest w świętach coś, czego nie lubię. To, że nie jestem już dzieckiem, a one wciąż są. Pamiętam, że dla mnie sruli, święta to był najbardziej wyczekiwany przeze mnie czas w roku. Magia totalna. Wszystko pachnące nastrojem, choinką, miłością, prezentami. No tak, prezentami. Ale nie, święta to nie byly tylko prezenty. To cała drobiazgów, gestów, twarzy, bliskości, życzeń, które robiły z tych paru dni najpiękniejszy cza ze wszystkich w roku.
DZISIAJ JEST ZA SZYBKO, ZBYT "NA CZAS". WSZĘDZIE TRZEBA BYĆ. ZE WSZYSTKIMI TRZEBA SIĘ SPOTKAĆ. A ZA CHWILĘ SPRZĄTAM, UKŁADAM, PIORĘ. I TYLE TYCH ŚWIĄT.
To niesamowite, jak bardzo te święta są czasem dzieci. Jedynie one kompletnie nie mają świadomości tego, co się dzieje za pięknie ubraną choinką, cudownie zastawionym stołem, wymyślnie zapakowanymi prezentami i ich pięknie wyprasowanymi ubrankami czekającymi na wieszaczkach równie uroczych.
Tylko matka wie, ile bluzg zostawia na każdym etapie przygotowań do świą i w trakcie tych świątecznych dni. Bo kiedy zalać śledzie, żeby zbyt octem nie waliły? Kiedy kupić mięsa na pasztet i je mrozić, czy od razy mielić i gotowe pasztety do zamrażarki? A czy do ciotki Janki w tym roku to jedziemy, czy nie? A co dla Jaśka w tym roku kupić, bo już chyba wszystkie samochody na napęd mu kupiliśmy przez te ostatnie dziesięć lat? A może by czerwony obrus położyć w tym roku, bo co roku ten sam biały, to może jakoś zmienić coś, czy jak?? A choinka cięta, w doniczce czy sztuczna? I tak w kółko.
I ledwo taka matka siądzie przy stole, to pierwsza myśl jaka jest?? "grzybki, o ja p******ę, nie kupiłam grzybków!!!". Żadne tam "och jaka cudowna chwila, a my tak razem przy tym stole". Skąd. Wciąż w tej głowie mieli się szara codzienność. I nie ważne, że to święta. Poziom stresu jest tak silny, że mózg nie dopuszcza żadnej rozprężającej myśli do siebie. I dopiero odpowiednia ilość wina, zwykle czerwonego bo szybciej działa, robi swoje. I okazuje się być tym, czego matce w święta potrzeba najbardziej.
Bo bez znieczulenia, gdzieś przy deserach, mam już w połowie wypełniony wniosek o niepoczytalność. Widok dziecka, które ledwo skubie, albo w ogóle nic nie je, działa jak kropla drążąca skałę: powoli, milcząca drąży mózg, aż dochodzi do rdzenia i następuje inplozja. No bo śledzie to nie, bleee. Śliskie są. Sałatka ble, bo majonez. Kapusta to już w ogóle odpada. Karp, no błagam: śmierdzi gorzkim i w ogóle śmierdzi rybą. "no bo jest kochanie ryba". "a co to zmienia, mamo?". I taka matka, doprowadzona do ostateczności, sięga po koło ratunkowe w postaci "to może naleśnika ci usmażę". "taaaaak, naleśniki. pyyyycha! z dżemem albo miodem". No jasne, tradycyjna potrawa wigilijna. Że ja nie wpadłam na to wcześniej, żeby tych naleśników nasmażyć. "a wiesz kochanie, takie naleśniczki, tylko zawinięte, babcia z grzybkami zrobiła. pyszne są. bardzo nam smakują. może powinnaś spróbować i Ty". "weź mamooooo!! z grzybami, zawinięte???". "nie, no jasne. już lecę kochanie smażyć z dżemikiem".
I zamiast przy stole, z rodziną, przy kolędzie może jakiejś, w ciszy i spokoju, delektując się magią świąt, czując ją tak, jak wszyscy, jak jakieś nakręcone pozytywki, nawołują "poczuj magię świąt, poczuj magię świąt!!", ja stoję przy garach i smażę młodej naleśniki!!!
No i powiedz mi, gdzie jest ta magia...??????
Ano jest...właśnie w niej, w tej młodej, która wybrzydza te rybę śmierdzącą rybą i obślizgłe śledzie. W niej jest ta magia zamknięta. W tym, że ja, będąc w jej wieku, czułam dokładnie to samo, co ona teraz. To ja wtedy, siadając przy stole myślałam "och jaka cudowna chwila, a my tak razem przy tym stole". To ja, w jej wieku, biegałam do kuchni i podglądałam moją babcię, która smażyła karpia najpyszniejszego na świecie. To ja, mając te siedem czy osiem lat, czekałam z drżeniem rączek i trzęsącymi się kolankami, kiedy tata w końcu zapali choinkę, a ta rozbłyśnie dziesiątkami lampek i błyszczącym włosem anieslkim. To ja łykałam wszystko ze stołu w lot, żeby przybliżyć porę rozdawania prezentów. To ja biłam się z siostrą, która usiądzie bliżej pianina, na którym tata grał i gra do dzisiaj kolendy. I to w końcu ja, tak jak moja córka dzisiaj, zasypiałam po Wigilii z ukochanymi prezentami na poduszce. Choćby to buty nawet były.
I dlatego ja mogłam to wszystko, bo moja mama być może również tych grzybków zapomniała, choć nie...te były zawsze. Ale ona i mój tata musieli narobić się za sześciu, żebym ja i moja siostra mogły poczuć to, czym faktycznie te święta być powinny.
I może dzisiaj faktycznie jest zbyt to płytkie wszystko razem. Może czar prysł i jako dorosła nie przeżywam i nie przeżyję tego wyjątkowego czasu już tak, jak kiedyś. I może tak właśnie ma być. Że to jest ten czas, kiedy więcej dajemy niż bierzemy. Może szczególnie dla nas, matek, na których głowy często spada całe gotowanie, wystrój mieszkania, zakupy, spada też troska o to, żeby nasze dzieci zapamiętały ten czas jako totalną magię. Bo wtedy one, we własnych domach, zrobią dla swoich dzieci to samo.
A to jest właśnie ponadczasowe: pamięć, tradycja i magia. Tak jak ponadczasowo działająca jest butelka dobrego, czerwonego wina kupiona na długo przed świętami z przeznaczeniem właśnie na ten czas. I to jest akurat ten moment, kiedy w taką butelkę powinnaś się zaopatrzeć. Bo zaraz, w bieganinie, zapomnisz o sobie kochana. A tymczasem, kiedy już przyjdzie czas, otworzysz kredens po grzybki, a tam...ona. Twoja przyjaciółka, powierniczka, Twoja towarzyszka na ten trudny, acz piękny czas.
I to nie jest tak, że ja już nie lubię świąt. Skąd. Święta lubię, a nawet kocham. Z każdym rokiem jedynie potrzebuję o jeden kieliszek wina więcej, żeby pokochać je jeszcze bardziej.
A ile ze wspomnień z dzieciństwa pozostało w Tobie?? Jak wiele magii jest dzisiaj w Twoim domu??