Humor wszystkim dopisuje, wieczór szykuje się niezwykle miło. Czego do szczęścia może nam brakować? W pewnym momencie mój wzrok pada na okno. Zrobiło się dość cicho. Gdzie się zatem podział mój pies? Wychodzę przed drzwi, wołam „Azor”, „Azor”… i nic. Myślę sobie, że może poleciał na drugą stronę działki. Ubieram zatem buty i idę zobaczyć, czy nie ma go od strony wyjścia na balkon.
Taki widok zastaje: mój pies leży ledwo żywy, cały zakrwawiony na trawniku, a nad nim stoi ogromny wilczur. Nie znam się na rasach psów, ale widać było, że należy do tych bardziej agresywnych. Przestraszyłam się nie na żarty, gdy nagle słyszę nawoływanie jego właścicielki „Majka”, „Majka”. Blond Karyna podbiega do płotu mojej posesji i czule zwraca się do pieska: „No Maja, w końcu się znalazłaś”. Ja patrzę na swojego psa, to na nią i znowu na swojego psa. A świeżo odnaleziona właścicielka jakby mnie nie widziała. Przeskoczyła przez stosunkowo niski płotek, podeszła do psa i najzwyczajniej w świecie założyła mu smycz.
Stoję z „facepalmem” na twarzy i nie bardzo wiem co powiedzieć. W końcu znacząco chrząkam i już nieźle zdenerwowana pytam: „wzywamy policję czy od razu jedziemy na pogotowie weterynaryjne”. I się zaczęło. Wrzaski tej kobiety było słychać niemal na całej ulicy. Mąż wyszedł z domu, sąsiedzi również, a ta się wydziera, że: „chce jej psa zabrać, że ona nie poczuwa się do odpowiedzialności, że to nie jej wina, ze Maja lubi biegać etc.” Na szczęście krzykaczką zajął się mąż, ja zaś chwyciłam za telefon i dzwonię gdzie się da. Pierw zatelefonowałam do swojego weterynarza, ten jednak skończył pracę o osiemnastej. Obdzwoniłam wszystkie okoliczne wioski, jednakże nikt już dziś nie pracuje.
Pies kwili, skomli, krew leje się strumieniami, zaś pogotowie weterynaryjne znajduje się dopiero w mieście wojewódzkim. Ponad dwie godziny jazdy od naszego domu. W końcu udało mi się dodzwonić do Pani Weterynarz mieszkającej raptem piętnaście kilometrów od naszej chatki. Przez telefon powiedziała, że specjalnie dla mnie otworzy gabinet i zobaczy, co da się zrobić. Wzięłam psa na ręce, położyłam na kocu, sama usiadłam za kółkiem i gnam jak szalona. Kilka minut i byłam na miejscu.
Skończyło się na tym, że mój pies miał kilkanaście szwów, przeszedł operację i jeszcze długo dochodził do siebie. Jeśli chodzi o Karynę mąż zawiadomił policję. Od sąsiadów wiem, ze jej urocza „Maja” została uśpiona.