Jestem w długoletnim, szczęśliwym związku. Owszem, i kryzysy nam się zdarzały, ale jakoś udało nam się wychodzić z nich w miarę obronną ręką. W końcu miłość wszystko zwycięża, prawda? Rozmawialiśmy kiedyś o zdradach i oboje jednogłośnie zgodziliśmy się, że ich totalnie nie akceptujemy i gdyby którejś ze stron coś takiego się przytrafiło, oznacza to koniec naszego związku i to bez najmniejszych chociażby dyskusji.
Szczerze mówiąc zawsze byłam pewna, że gdyby komuś miał się zdarzyć skok w bok, to na pewno nie mnie. Aż do tej cholernej firmowej imprezy, podczas której alkohol lał się strumieniami. Owszem, to prawda, że tego dnia rano pokłóciłam się ze swoim facetem, ale to akurat absolutnie niczego nie usprawiedliwia. Jeden drink, drugi, trzeci, szampan…czułam, że powinnam już przestać, bo zaczyna kręcić mi się w głowie, wszystko wiruje, a ja nie ogarniam rzeczywistości.
Nie przestałam. W rezultacie wylądowałam w hotelowym pokoju z własnym szefem. Gdy było po wszystkim, momentalnie wytrzeźwiałam i złapał mnie kac moralny, który trzyma do dziś. Wiem, że zachowałam się karygodnie, ale boję się, że jeśli przyznam się do wszystkiego, to będzie oznaczało koniec mojego związku. Z drugiej strony nie mam ochoty żyć z takimi wyrzutami sumienia i ze strachem, że to się w jakiś sposób wyda. Co powinnam w tej sytuacji zrobić?