Pochodzę z bardzo religijnej rodziny. Jako dziecko chodziłam do kościoła w każdą niedzielę i święto, modliłam się rano i wieczorem, tak zostałam wychowana. W naszym domu zawsze była Biblia, modliliśmy się na różańcu, przyjmowaliśmy księdza nie tylko podczas dorocznej kolęd, ale także na prywatnych obiadach.
Przyznam, że kiedy wyjechałam na studia, to moje praktykowanie religii nieco osłabło, ale starałam się mimo wszystko co jakiś czas kościół odwiedzać. Oczywiście robiłam to także wtedy, kiedy zjawiałam się w rodzinnym mieście. Rodzice byli dumni. – Widzisz, dobrze cię wychowaliśmy, nadal praktykujesz- mawiali.
Marka poznałam na imprezie u koleżanki. Od razu zaiskrzyło między nami, zaczęliśmy się spotykać. To cudowny, pełen ciepła, skory do pomocy człowiek. Jest ateistą, o czym poinformował mnie już na początku naszego związku, mnie jednak w ogóle to nie przeszkadza. Najważniejsze, że jest dobrym i uczciwym człowiekiem.
Koszmar zaczął się, kiedy Marek poznał moich rodziców, od razu zapytali go, jak wygląda w jego przypadku kwestia religii. Odpowiedział zgodnie z prawdą. Zapadła niezręczna cisza. Po chwili jednak matka powiedziała, że nie wyobraża sobie, jak można żyć bez Boga, instytucji Kościoła, coniedzielnej mszy. Próbowałam jakoś zakończyć ten temat (Marek naprawdę traktuje mnie cudownie, jest dobry dla innych, angażuje się w wolontariat, nieważne, że nie zjawia się w kościele). Rodzice stwierdzili, że to nie jest odpowiedni kandydat dla ich córki, od razu zaczęli traktować go jak powietrze. Końcówka pobytu u nich była naprawdę męcząca i nerwowa.
Próbowałam im tłumaczyć, że to ja jestem z tym człowiekiem i oni powinni to uszanować. Niestety, bez skutku. Matka stwierdziła, że nie mogę z kimś taki układać sobie życia i że nigdy nie zaakceptują ateisty w swojej rodzinie. Wstyd mi, że mają poglądy rodem ze średniowiecza. Kocham Marka i będę z nim nawet wbrew ich opinii…