Jako, że nie miałam samochodu jedyną opcją był podmiejski bus. Sprawdziłam godziny odjazdów i przyjazdów, naszykowałam wszystkie niezbędne papiery i pojechałam. Sprawy w urzędzie załatwiłam dość szybko. Bez problemu zdążyłam na autobus powrotny – wszystko szło po mojej myśli. W połowie drogi do domu coś zaczęło „skrzypieć” i… pojazd zatrzymał się. Nic nie dały prośby, groźby i błagania – bus umarł na amen. Jako, że nie byłam sama, wraz ze mną było jeszcze kilku pasażerów średnio się tym przejęłam.
Myślałam, że kierowca zorganizuje nam inny transport – pojazd zastępczy. O jaka ja naiwna. Jedyne co powiedział to: „Przepraszam Państwa, proszę zorganizować sobie dojazd do domu we własnym zakresie”. Wszyscy zaczęli dzwonić do mężów i ojców, a ja nie miałam do kogo. Zapytałam nawet, czy ktoś nie jedzie w moim kierunku, jednakże jak na złość wszyscy mieszkali w zupełnie inną stronę. Przestraszyłam się nie na żarty bo droga mało uczęszczana, godziny popołudniowe, całkowite pustki, a dodatkowo do domu zostało jakieś 15 kilometrów. Powoli zaczynam panikować, myślę czy może zadzwonić po taksówkę. Wprawdzie wyniesie mnie ona majątek, ale przynajmniej dotrę do domu. Nie uśmiechało mi się iść pieszo taki kawał. W pewnym momencie podeszła do mnie kobieta z dzieckiem, która również jechała ze mną w feralnym autobusie i powiedziała, że mogę zabrać się z nią.
Mimo, że mieszkała dobre kilkadziesiąt kilometrów od mojego miejsca zamieszkania, ani ona ani jej mąż, który po nią przyjechał nie wydawali się być zgorszeni, zniesmaczeni czy źli, że muszą nadrobić drogi. Gdyby nie oni to pewnie wydałabym majątek na taksówkę (na wioskach płaci się nie od kilometra, a od przejechanych miejscowości).