Nie chcę się chwalić, ale w pewnym momencie moimi zarobkami można było z powodzeniem obdzielić kilka osób. Moją jedyną odskocznią od pracy były konie, uwielbiałam na nich jeździć już od dzieciństwa, każdą wolną chwilę (a miałam ich niewiele) spędzałam w stadninie.
Wielkimi krokami zbliżały się moje trzydzieste piąte urodziny, postanowiłam więc zrobić swego rodzaju bilans. Mam dwupoziomowe mieszkanie urządzone przez naprawdę dobrego architekta, świetne auto, szafę pełną ciuchów… i w zasadzie to wszystko. Pomyślałam, że chyba nie chcę w ten sposób spędzać kolejnych lat. Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiałam, tym bardziej puste wydawało mi się moje życie. Jedyną pozytywną rzeczą wymagającą uwagi wydawały mi się konie.
Decyzję podjęłam bardzo szybko. Odeszłam z pracy (moi współpracownicy byli tym faktem szalenie zdumieni, jak to, ja, tytan pracy, nagle odchodzę z firmy?) i postanowiłam w końcu spełnić swoje marzenie i założyć stadninę koni – na początku niewielką, by sprawdzić, jak sobie z tym radzę.
Minęło już kilka lat, mój własny biznes rozwija się znakomicie. A ja? Mieszkam z dala od dużego miasta, codziennie w sezonie wiosenno – letnim mogę jeść niespiesznie śniadanie na tarasie. Podczas jednej z „końskich” imprez, jak to nazywam, poznałam Tomasza. Dla niego także te zwierzęta były kiedyś całym życiem – a teraz na pierwszym miejscu jestem w nim ja.
Ukochany pomaga mi prowadzić biznes, wszystko układa się tak, jak sobie wymarzyłam. Za nic nie zmieniłabym mojego teraźniejszego życia na szesnastogodzinne dni pracy w korporacji…