Uczyłam się całymi nocami przez prawie dwa tygodnie. Był to egzamin z literatury staropolskiej, więc trzeba było w miarę szybko ogarnąć ogrom materiału. Wydawało mi się, że zrobiłam, ile mogłam. Już w przeddzień egzaminu brzuch bolał mnie ze zdenerwowania, chwilami chciało mi się płakać. Tyle przygotować – myślałam – a i tak pewnie tego nie zdam.
Nadszedł sądny dzień, gdy dotarłam na wydział, okazało się, że póki co zdały dwie osoby – a profesor przeegzaminował ich już 26. Do sali wchodziłam na trzęsących się nogach. Jedno pytanie – nie wiem, drugie – ze stresu zapomniałam, trzecie – coś tam wiem, ale chyba za mało. Po kilku minutach wyszłam z dwójką w indeksie.
Jak było – zaczęli pytać wszyscy oczekujący na swoją kolej. Nie miałam ochoty na długie wyjaśnienia, powiedziałam więc tyko: Ten alfons mnie oblał. (wiem, że słownictwo mało dyplomatyczne, ale byłam zwyczajnie zdenerwowana). Nie zauważyłam jednak, że profesor opuścił na chwilę salę (pewnie chciał pójść do toalety albo studenckiego bufetu). Myślałam, że zapadnę się pod ziemię ze wstydu. –Poproszę pani indeks – usłyszałam. Podałam go drżącymi rękoma.
Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że profesor skreślił dwójkę i przerobił ją na trójkę, po czym z szerokim uśmiechem powiedział do mnie: Może i alfons, ale o swoje podopieczne dbam!
Nigdy nie spodziewałabym się czegoś takiego po statecznym osiemdziesięciolatku wykładającym literaturę staropolską!