Gdyby nie to, że jestem w nim zakochana, już dawno kopnęłabym go w przysłowiowe cztery litery. Można powiedzieć, że nie było dnia bez awantury. W pewnym momencie doszło do tego, że obydwoje poważnie zastanawialiśmy się nad rozstaniem. Ja, bo już nie wyrabiałam tego psychicznie, zaś on z niewiadomych powodów. Bardzo chciałam porozmawiać z nim w cztery oczy, jednakże nie było to możliwe z powodu dość dużej odległości. On pracował i mieszkał w Zgorzelcu, ja zaś uczyłam się we Wrocławiu. Nie chciałam z nim zrywać – wcześniej planowaliśmy wspólne życie, dom, dzieci.
Nie byliśmy ze sobą miesiąc czy dwa, a już ponad półtora roku. Zgodnie umówiliśmy się, ze trzeba przedyskutować wszystkie „za” i „przeciw”. Jako, ze miałam wolne na uczelni, pod koniec tygodnia postanowiłam się do niego wybrać. Samo przywitanie było dosyć chłodne, na zasadzie dwójki zwykłych znajomych. Przyznam, że już wtedy nie dawałam temu związkowi żadnych szans. Poszliśmy do niego. Mieszkał sam, więc mogliśmy na spokojnie porozmawiać. Cała dyskusja już od początku się „nie kleiła”.
On nie umiał powiedzieć, co jest nie tak, ja zaś miałam mu za złe to, jak ostatnio mnie traktował. W pewnym momencie, gdy chciałam już opuścić jego dom wyszedł na chwile z pokoju, wrócił, uklęknął i zapytał czy zostanę jego żoną. Zamurowało mnie. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Klęcząc przede mną nieskładnie tłumaczył swoje zachowanie, mówiąc że było ono spowodowane właśnie tak dużą odległością. Chociaż nie byłam do końca pewna tego co robię, powiedziałam „tak”.
Od tej pory minęło już pół roku, a my ani razu się nie kłóciliśmy. Tworzymy szczęśliwą parę, a już za kilka miesięcy ma się odbyć nasz ślub. Cieszę się, ze jednak nie spisałam tego związku na straty.