Pojechaliśmy do schroniska i wybraliśmy czarno-białego kocura. Obydwoje uwielbiamy zwierzęta, a ten wydał nam się szczególnie uroczy. Zabraliśmy malucha do domu. Jako, że mieszkamy na parterze postanowiliśmy nauczyć nowego lokatora wychodzić i wchodzić do pokoju przez balkon. Dzięki temu mógłby załatwiać się na trawce, a my nie musielibyśmy kupować kuwety. Po kilku tygodniach maluch imieniem Max śmigał po dworze jak szalony. Zazwyczaj wychodził na noc, zaś wracał nad ranem – tak gdzieś około piątej.
Pewnej soboty wstaliśmy jak zwykle, a kota na balkonie nie ma. Wołamy, „kiciamy”, a zwierzaka ani śladu. W południe byliśmy już lekko zdenerwowani. Max nigdy nie opuszcza śniadania. W końcu ubraliśmy się i wyszliśmy go poszukać. Żeby było szybciej, rozdzieliliśmy się. Po jakiś dwudziestu minutach dostaje telefon. Zdenerwowany partner zdołał powiedzieć tylko: „chodź na róg bloku”. Popędziłam jak szalona i co zobaczyłam? Ktoś przywiązał Maxa za ogon do drzewa. Okoliczny teren był ogrodzony w taki sposób, że po naszej stronie nie było słychać jego rozpaczliwych „miauków”. Szybko rozwiązaliśmy pupila i wzięliśmy go do domu. Najgorsze jest to, że obok mieszkają ludzie – blok ma sześć pięter. Lokatorzy i przechodnie, a także Ci, co wychodzą z psem musieli słyszeć jego jęki.
Ogólna „znieczulica” sprawiła, że nie puszczamy już Maxa na dwór i podejrzliwym wzrokiem patrzymy się na każdego sąsiada.
Patrząc na swojego pupila przypomniała m się historia jego znalezienia. Wszystko działo się ponad rok temu. Późnym wieczorem wybraliśmy się z chłopakiem na przechadzkę wzdłuż rzeki. Jako, że nie było ludzi mogliśmy spokojnie porozmawiać. Przechodząc koło niewielkich zarośli usłyszeliśmy przeraźliwe miauczenie. Stanęliśmy i nasłuchiwaliśmy, z której strony dochodzi. Gdy tak staliśmy bez ruchu z krzaków wyszedł mały czarno-biały kotek. Wył tak przeraźliwie, że dziwiliśmy się skąd tyle siły w tak malutkim stworzonku. Niemal od razu zadecydowaliśmy, że weźmiemy kociaka do domu – widać było, że dopiero co otworzył oczy.
Gdy robiliśmy krok w jego stronę, kot natychmiast uciekł w krzaki. Cofnęliśmy się – maluch wychodził z zarośli, siadał na trawie i miauczał. Cały proceder powtórzył się z dziesięć razy. Po czterdziestu minutach stwierdziliśmy, że pójdziemy za nim i go złapiemy. Przez pół godziny mocowaliśmy się z gałęziami, jednakże kot był ciągle nieuchwytny. Gdy wróciliśmy odpocząć na trawie, maluch wyszedł z zarośli i jakby nigdy nic znów zaczął miauczeć. Cokolwiek robiliśmy – nie chciał dać się złapać.
Po kilkugodzinnym „mocowaniu” się maluch obrał inny kierunek. Nagle ni stąd ni zowąd skoczył do rzeki. Dobrze, ze akurat w tym miejscu woda była płytka. Jako, że wybrał sobie dość niefortunne miejsce – odgrodzone z wszystkich czterech stron – po kilku chwilach udało nam się go złapać. Biedak był cały mokry. Przytuliłam go do siebie, a ten… natychmiast zasnął. Zabraliśmy go do domu celem zaprowadzenia go z rana do weterynarza.
Następnego dnia lekarz powiedziała nam, że maluch dopiero kilka dni temu otworzył oczy – kilka godzin więcej, a byłoby po nim. Mały kot jest doskonałą pożywką dla robaków i pasożytów. Trzy miesiące zajęło nam całkowite odrobaczanie. Antoś, bo tak go nazwaliśmy, do dziś jest z nami.