Zawsze byłam blisko spraw kościelnych, śpiewałam w scholii, jeździłam na oazy, pomagałam dekorować świątynię na różnego rodzaju uroczystości. Jakieś pół roku temu w naszej parafii pojawił się ON.
Od razu ujął mnie jego spokój połączony w jakiś cudowny sposób z mądrością życiową i poczuciem humoru. Dość często go spotykałam podczas kościelnych spotkań, często rozmawialiśmy.
Tak naprawdę pokochałam go w czasie wyjazdu członków mojej parafii w góry. Wycieczka trwała tydzień, dużo się wtedy modliliśmy, śpiewaliśmy religijne piosenki, chodziliśmy na długie wycieczki. Jakoś tak się stało, że trzymałam się wtedy blisko księdza Marka – jesteśmy w podobnym wieku, więc nikt nie uznał tego za dziwne. Przecież nie będzie non stop rozmawiał ze starszymi paniami z parafii na temat remontu kościoła czy ustrojenia go z okazji wizyty biskupa.
Dwa razy w ciągu tego tygodnia byliśmy razem sam na sam. Nie trwało to długo, ale to był dla mnie szczególny czas, bo mogliśmy porozmawiać bardziej prywatnie (oczywiście do niczego między nami nie doszło). Czułam, że i ja nie jestem mu obojętna, ale z drugiej strony to przecież ksiądz, który ślubował posłuszeństwo Bogu, został powołany do życia w służbie innym. Ja jednak od kilku dni praktycznie nic nie jem, bardzo mało śpię, ciągle o nim myślę.
Zastanawiam się, czy mam prawo wyznać mu swoje uczucia i sprawdzić w ten sposób, czy jestem dla niego kimś na tyle ważnym, że mógłby dla mnie zrzucić sutannę i powrócić do świeckiego życia? Czy może nie mam takiego prawa? Wiem, że jeśli powiedziałby, że nic z tego nie będzie, wyjadę za granicę do pracy (dostałam taką propozycję od znajomej), bo nie mogłabym nadal go widywać. Powiedzieć czy nie powiedzieć? Pomóżcie mi podjąć decyzję…