Miałam wtedy 15 lat, za kilka dni miałam pójść na randkę z chłopakiem, który już od dawna bardzo mi się podobał. Postanowiłam więc, że moje brązowe loki (które wydawały mi się wtedy beznadziejne), zamienię na piękną blond fryzurkę, oczywiście sama, bo na fryzjera nie miałam czasu ani pieniędzy.
Kupiłam więc w drogerii najmocniejszy rozjaśniacz, jaki tylko był dostępny. Postanowiłam użyć go wieczorem, bo rodzice mieli wyjść do znajomych – nie wtajemniczałam ich wcześniej w swoje plany. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, jak szalona wpadłam do łazienki i wylałam sobie na głowę całą buteleczkę rozjaśniacza. Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej (niestety nie była to jeszcze era internetu, do którego teraz można zajrzeć w każdej chwili), ze wypadałoby rozdzielić każdy kosmyk i zmyć rozjaśniacz po maksymalnie kwadransie. Ja wszystkie moje włosy umieściłam w swego rodzaju gnieździe na czubku głowy, minęło chyba pół godziny i poczułam okropne pieczenie. Miałam wrażenie, że moja głowa po prostu płonie! Szybko pobiegłam pod prysznic, by zmyć to z włosów – okazało się, że utleniły się na…zielono! Na szczęście po upływie paru godzin miały, powiedzmy, kolor blond – ale zwyczajnie je zniszczyłam. Cud, że w ogóle utrzymały się na głowie, po tej akcji mama (wściekła, gdy zobaczyła po powrocie, co odwaliłam) powiedziała, że włosy mogły mi po prostu wypaść.
Od tej pory każde moje farbowanie włosów jest w porządnym salonie fryzjerskim, nigdy więcej kombinowania z kolorem na własną rękę!