Odkąd zmarł mój tato, mama zaczęła popijać. Co prawda miałam wtedy tylko jedenaście lat, ale czułam, że śmierdzi od niej alkoholem właściwie co wieczór. Potem ilości piwa, wina i wódki stawały się każdego dnia większe, a matka coraz bardziej odseparowana od prawdziwego życia. Nie jeździła nawet na cmentarz do ojca, ja to robiłam, targałam całe wiadra wody, żeby umyć pomnik, za swoje ostatnie pieniądze kupowałam jakieś małe znicze albo najskromniejsze kwiaty.
Naprawdę możecie mi wierzyć, że moje dzieciństwo po nagłym odejściu taty nie było usłane różami, ale tak naprawdę to ja się wszystkim w domu zajmowałam, gdy matka chodziła w brudnym szlafroku przez cały dzień, popijając swoje trunki. Pieniądze z opieki społecznej i renty po ojcu ledwo wystarczały, ale udawało mi się pójść do sklepu po jakieś warzywa i kaszę, żeby ugotować z nich cokolwiek, choćby skromną zupę. Często jadłam chleb z samym masłem, bo na nic innego po prostu nie było mnie stać.
Teraz mam dwadzieścia lat, studiuję, mam stypendium socjalne i naukowe, jakoś sobie radzę, myślę nawet o tym, żeby zamieszkać w akademiku i zacząć swoje dorosłe życie. Ale najpierw…chcę pomóc matce. Paradoksalnie to, co mi powiedziała, sprawiło, że wiem, że to ONA ma problem, nie JA. Wcale nie jest tak, że jej nienawidzę, nie sądzę też, że to, jaka ona jest, miałoby wpłynąć na to, że ja nie będę mogła poradzić sobie w życiu.
Zrobię wszystko, żeby poszła na terapię, dowiaduję się, czy jest możliwość wysłania jej siłą na kilka tygodni leczenia zamkniętego. Może jest dla niej jakaś szansa? Jeśli tak, chcę ją wykorzystać.Nigdy nie zrzucajcie na rodziców winy za to, jak potoczyło się Wasze życie. Ja kieruję swoim najlepiej, jak potrafię, Wam życzę tego samego!