Wychodziłam za mąż na początku czerwca, pod koniec maja pogody były po prostu idealne, wyśnione, około 25 stopni, słońce, zero chmur. W przeddzień ślubu dokładnie tak to wyglądało. Nadszedł ten dzień i…już od rana całe niebo zasłane było chmurami, a koło południa rozpadało się na dobre. Z wizażystką byłyśmy umówione na 9.00, miała umalować mnie, mamę i świadkową, więc doskonale zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że potrzebuje sporo czasu.
Dojechała na 11.00, bo niedaleko mojej miejscowości był poważny wypadek, więc i korki. Ale to jeszcze nie koniec kłopotów. Kilka godzin przed ceremonią zaczął mnie strasznie boleć brzuch (pewnie z wrażenia), więc chyba godzinę spędziłam w wc z przerwami na picie lekarstw na biegunkę. W kościele, już po przysiędze, mąż nadepnął mi na sukienkę, więc stałam przez chwilę zgięta w paragraf, szepcząc do niego: Zejdź z sukienki, zejdź z sukienki! Pierwszy taniec wyszedł nam zdecydowanie średnio, rosół podali zimny, tort zdecydowanie za słodki, a wujek Wiesiek upił się i podrywał matkę chrzestną mojego małżonka (obok siedział jej mąż, wściekły jak osa).
Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie ten dzień. Owszem, każdy mówił, że ślubno – weselne wpadki są nieuniknione, ale myślałam, że to tylko puste słowa. Ale wiecie, co? I tak to był najszczęśliwszy dzień w moim życiu i teraz, po kilku miesiącach, leżymy i wspominamy go już prawie we troje – ja, mąż i dzidziuś w moim brzuchu!