Potem spotykaliśmy się coraz częściej, zabierał mnie w różne miejsca, kupował kwiaty, prezenty. Tylko jakoś od razu przekonałam się o tym, że nie za bardzo miałam z nim o czym rozmawiać, miałam wrażenie, że traktuje kobiety mimo wszystko jako istoty stojące niżej w hierarchii – i takie, które nie mają nic ciekawego do powiedzenia.
Pół roku temu zaczął usilnie namawiać mnie do tego, żebym z nim zamieszkała. Na początku byłam nastawione do tego dość sceptycznie, ale moja rodzinna sytuacja była w tej kwestii dość ciężka. Mieszkałam z rodzicami w trzypokojowym mieszkanku, a niebawem miała wprowadzić się jeszcze moja siostra w ciąży i jej narzeczony – nie mieli pieniędzy, aby dłużej wynajmować swoje M.
Po jakimś czasie zgodziłam się na to, by zamieszkać z Kamilem. I, jak się okazało, to był ogromny błąd. Gdy się tylko spotykaliśmy, często słyszałam od niego miłe słowa, zachowywał się w miarę dobrze (poza faktem, o którym już wspominałam – raczej nie rozmawialiśmy na żadne istotne tematy). Moje koleżanki, które nie wiedziały, jak dokładnie wygląda nasza rzeczywistość, twierdziły, że chyba złapałam Pana Boga za nogi i powinnam być wdzięczna losowi).
Zaraz po mojej przeprowadzce Kamil pokazał, jaki jest naprawdę. Stał się okropnie apodyktyczny, zabraniał mi samotnego wyjścia gdziekolwiek, nawet na kawę z koleżankami (na imprezy zawsze chodziliśmy razem i mnie także to odpowiadało). Zaczął mi dyktować, jak mam się ubierać. Krótkie spódniczki i dekolty mogłam nosić tylko w domu, bo, jak twierdził, nie chce, żebym w obecności innych facetów wyglądała jak pani spod latarni. Siedziałam więc w domu, gotowałam, sprzątałam, stałam się klasyczną kurą domową. Gdy chciałam pójść na kurs szydełkowania (zawsze mnie to interesowało), też mi zabronił, bo według niego na pewno miałam zamiar spotykać się tam z jakimś facetem, a szydełkowanie to tylko przykrywka.
W końcu mnie uderzył. Któregoś dnia nie zdążyłam zrobić na czas obiadu (zwyczajnie zagadałam się przez telefon z koleżanką). On wrócił z pracy w złym humorze i stwierdził, że na pewno byłam na jakiejś randce i przed chwilą wróciłam, dlatego nie zdążyłam niczego ugotować. Nieopatrznie odpowiedziałam, że chyba zwariował – i wtedy popchnął mnie tak, że wpadłam na stolik i rozcięłam sobie wargę.
Tego było już za wiele, postanowiłam się wyprowadzić następnego dnia. Nie chciałam pakować się przy nim, bo to mogłoby doprowadzić go do prawdziwego szału, a ja zwyczajnie się go bałam. Chociaż perspektywa powrotu do maleńkiego pokoiku u rodziców nie bardzo mi odpowiadała, wiedziałam, że zwyczajnie nie mam innego wyjścia.
Następnego dnia, gdy tylko Kamil wyszedł do pracy, zebrałam w pośpiechu swoje rzeczy, wzięłam taksówkę i pojechałam do rodziców. Napisałam mu też kartkę, że odchodzę, to koniec, nie mogę tak dalej żyć. Koszmar zaczął się wieczorem, Kamil napisał mi prawie sto smsów (początkowe z groźbami, że mnie zniszczy, potem już błagalne). Przez kilka następnych dni przyjeżdżał pod blok moich rodziców (nie wpuściliśmy go) i błagał o wybaczenie. Nie odpisywałam na jego smsy, przestałam odbierać telefony, bałam się nawet wyjść z domu, żeby go nie spotkać. Jednak któregoś dnia, gdy wyszłam do sklepu, trafiłam na niego. Klękał, płakał, mówił, że to się nigdy więcej nie powtórzy, że zrobi dla mnie wszystko. I wiecie, zrobiło mi się go szkoda, przypomniały mi się wszystkie nasze dobre momenty. Potem zaczął mówić, że w takim razie zabije się, bo nie ma sensu żyć beze mnie. Przestraszyłam się, bo jeśli mówi prawdę? Jak będę mogła żyć ze świadomością, że ktoś zrobił sobie coś przeze mnie?
Z jednej strony boję się, że gdy wrócę, sytuacja będzie się powtarzać. Z drugiej – on ciągle wypisuje mi pożegnalne smsy i boję się, że gdy na przykład wypije kilka piw, naprawdę będzie w stanie zrobić sobie cos złego. Co byście zrobili na moim miejscu?