Ciąża przebiegała prawidłowo, często chodziłam do lekarza, wykonywałam wszystkie niezbędne badania. Mąż dbał o mnie naprawdę fantastycznie, więc tak naprawdę jedynym moim zajęciem było wtedy dbanie o siebie i o Maleństwo. Przeczytałam więc całą stertę książek o ciąży i wychowaniu dzieci, buszowałam w internecie, szukając strojów dla Maluszka, dodatków.
Pod koniec piątego miesiąca okazało się, że ciąża jest zagrożona i to poważnie. Lekarz dawał około 20-25% szans na jej prawidłowe donoszenie. Gdy to usłyszałam, myślałam, że serce mi pęknie. Przecież długo staraliśmy się o dziecko, nie mamy żadnych nałogów, żyjemy zdrowo, więc dlaczego? Naprawdę byłam załamana, mąż też. Przez kilka dni snuliśmy się po domu, tak naprawdę czekając na najgorsze.
Kiepsko sypiałam, ale starałam się mimo wszystko odpoczywać jak najwięcej. Któregoś dnia podczas popołudniowej drzemki przyśniła mi się Ona, nasza Dziewczynka. Była piękna, uśmiechnięta i mówiła, żebyśmy się nie martwili, bo wszystko będzie dobrze. Pewnie zabrzmi to naiwnie i dziecinnie, ale…ja po prostu uwierzyłam w te słowa w stu procentach. Od razu zadzwoniłam do męża (był wtedy na zakupach, żeby mu o tym opowiedzieć). Jakoś wewnętrznie czułam, że to nie zwyczajny sen, tylko ZNAK, żebyśmy przestali się zadręczać, zamartwiać, że wszystko się uda. A musicie wiedzieć, że nigdy nie byłam osobą przesadnie wierzącą, religijną czy ufającą znakom. Tym razem jednak to było bardzo, bardzo silne uczucie – i tak naprawdę od czasu tego snu przestałam się bać, zamartwiać, stresować. Kolejna wizyta była dwa tygodnie później, lekarz powiedział, że sytuacja jest już stabilna i tak naprawdę o niebo lepsza niż wcześniej.
A potem…urodziłam zdrową, piękną córeczkę. I jak tu nie wierzyć w znaki?