Jesteśmy z mężem po ślubie pół roku. Wcześniej nie mieszkaliśmy razem, w sumie nasz okres narzeczeństwa trwał tylko pół roku, Marek oświadczył mi się po paru miesiącach znajomości. Słowem – wszystko poszło szybko. Przed ślubem nie mieliśmy wspólnego budżetu domowego, więc też nie wiedziałam, jak to u mojego wybranka wygląda. Teraz już wiem…
Spróbuję jakoś przekazać Wam jego dziwaczną filozofię, chociaż nie będzie to łatwe. Po co kupować nowy stolik do jadalni? Nieważne, że wygląd starego woła o pomstę do nieba, przecież właśnie wyszedł nowy ajfon za dwa tysiące, muszę go mieć! Jedzenie powinno samo znaleźć się w lodówce jakąś tajemniczą drogą, zamiast zakupów spożywczych wybiorę kupno nowiuśkiej gry komputerowej za 150 złotych. Nie da się chodzić w butach za, powiedzmy, 100 złotych, trzeba mieć takie za 500, inne nie nadają się do niczego.
Rozumiecie mniej więcej, o co chodzi? Mam nadzieję, że tak. Przysięgam, że rozmawiałam z nim na ten temat miliardy razy i (serio, serio) nic do niego nie docierało. Pod względem zakupów jest jak pięcioletni chłopiec, który zamiast pożywnej bułki na śniadanie zawsze wybierze czekoladowy batonik.
Pewnego pięknego (a tak naprawdę okropnego, bo cały dzień lało, a niebo wyglądało niczym stare pomyje) dnia postanowiłam zacząć mój eksperyment. Tak naprawdę poradziła mi to koleżanka – musiałam się końcu komuś zwierzyć, bo inaczej chyba sfiksowałabym z myślą, że do końca życia (albo naszego małżeństwa) to ja mam być odpowiedzialna za te „poważne” zakupy, zaś szanowny małżonek zajmie się zakupem pierdółek dla siebie.
Co zrobiłam? Przez równiutkie dwa tygodnie (bo tyle mój ślubny wytrzymał) nie kupiłam do domu dokładnie NIC. Zero chlebów, warzyw, papieru toaletowego, pasty do zębów i innych tego typu rzeczy. Już po trzech dniach mąż zaczął dopytywać się, czemu nie ma obiadu, na co odpowiadałam rzeczy w stylu: Wiesz, kochanie, nie miałam za co kupić do niego składników, ale za to przyniosłam ze sklepu cudowną sukienkę/pomadkę/buty/perfumy.
No i cóż...Po czternastu dniach mężulek przyjechał z supermarketu z bagażnikiem pełnym proszków do prania, chusteczek, jedzenia i wszystkiego, co potrzebne. Można nauczyć człowieka gospodarności? Można!