Rok temu zginął (oczywiście nie ze swojej winy) nasz znajomy motocyklista i od tego czasu ciągle myślę tylko o tym, że mój facet skończy podobnie.
Gdy tylko zaczyna się sezon, ja jestem cała w nerwach, kiedy mówi mi, że będzie w domu o 18tej, a jest 18.20 i go nie ma, głowa aż mi pęka przez to zastanawianie się, czy coś się nie stało.
Niestety mój ukochany jeździ bardzo szybko i to jest w tym wszystkim najgorsze. Mieliśmy już na ten temat kilka poważnych rozmów, mówiłam mu, że mam dosyć tego, że ciągle drżę o jego życie, okropnie się boję, że stanie mu się coś złego. On jednak twierdzi, że to jego pasja i ponieważ nie pije, nie pali i jest mi wierny, powinnam dać mu święty spokój i zająć się swoimi sprawami.
Ale przecież kiedy człowiek kogoś kocha, martwi się o niego i jest to absolutnie normalne, prawda? Przyjaciółka radzi mi, żebym postawiła ultimatum – ja albo motocykl. Ale nie wiem, czy to jest w porządku. I chyba boję się trochę, że on jednak wybierze motocykl, a ja zostanę sama, chociaż przecież tak bardzo go kocham.
Co mam zrobić? Brakuje mi już chwilami na to wszystko siły i jestem istnym kłębkiem nerwów. Pomożecie mi jakoś?