Wcześniej mieszkaliśmy z rodzicami męża, mieliśmy tylko dla siebie całe piętro ich domu. To naprawdę kochani, spokojni ludzie, więc nie było nam tam źle, ale przecież zawsze młodzi ludzie chcą żyć sami, osobno, więc gdy udało nam się zakupić trzypokojowe mieszkanie z balkonem w całkiem dobrej dzielnicy, byliśmy przeszczęśliwi.
Nasza radość niestety nie trwała długo – szybko poznaliśmy bowiem naszego sąsiada z dołu. Facet po siedemdziesiątce, były milicjant. Nawet nie wiedziałam, że istnieją tacy ludzie. Przez kilka dni zwoziliśmy nasze rzeczy, więc faktycznie w mieszkaniu mogło być nieco głośniej niż zazwyczaj – ale naprawdę staraliśmy się nie zakłócać innym spokoju. Poza tym byliśmy u niego i mówiliśmy, że będziemy na przykład przez pół godziny ustawiać meble czy wieszać szafki w kuchni.
Po mniej – więcej miesiącu zaczęło się. Ciągłe wkładanie kartek pod drzwi, śmieci na naszej wycieraczce, pomazane drzwi albo pukanie w kaloryfer tak, by w naszym mieszkaniu rozlegał się naprawdę głośny dźwięk.
Jesteśmy bardzo spokojnymi osobami, nawet nie słuchamy głośno muzyki, on natomiast twierdzi, że: za głośno chodzimy (w kapciach po dywanie), nasze dziecko tupie, pies zachowuje się głośno, a my urządzamy burdy i imprezy codziennie. Nie wiem naprawdę, skąd się biorą tacy ludzie, ale jestem pewna, że prawo jest po naszej stronie, bo nigdy nie zakłócamy miru domowego. Z drugiej strony nie bardzo mamy ochotę na rozpoczęcie z tym facetem otwartej wojny. Co robić?