Mam 25 lat, mam kochającego męża, niewielki domek z ogródkiem, na wszystko wystarcza nam pieniędzy, a w wózeczku leży mój siedmiomiesięczny synek, Adaś. A ja coraz częściej zdaję sobie sprawę z tego, że byłam szczęśliwa, zanim on pojawił się na świecie.
Poznałam męża na studiach, to była typowa miłość od pierwszego wejrzenia. Pierwsze spotkania, randki, potem zamieszkanie razem, pierścionek zaręczynowy i ślub. W czasie podróży poślubnej do Toskanii nagle wpadliśmy na pomysł, by mieć dziecko – szybko przystąpiliśmy do jego realizacji. Wtedy wydawało mi się, że to wspaniała perspektywa.
Wszystko zmieniło się podczas ciąży, kiedy moje wysportowane i ładne ciało pokryło się cellulitem i rozstępami. Potem był poród trwający 14 godzin, po tygodniu wyszliśmy z Adasiem do domu. I zaczęło się moje prywatne piekło. Nigdzie nie wychodzę, tylko zupki, kupki, podgrzewanie mleka, przecieranie marchewki dla małego. On potrafi pół dnia płakać bez powodu – chwilami myślę, że oszaleję. Gdy mąż wraca wieczorem z pracy, mały zwykle się uspokaja.
Nikomu nie mówiłam o tym, jak beznadziejnie czuję się w tej sytuacji. Chodzę całymi dniami w starym dresie, z tłustymi włosami, nie pamiętam, kiedy ostatnio zrobiłam sobie makijaż. Gdy odwiedza nas ktokolwiek z rodziny, słyszę – Macie tutaj prawdziwą sielankę.
Owszem, niby niczego mi nie brakuje, pewnie w głębi serca kocham swojego synka, ale mam przeczucie, że jego pojawienie się na świecie wszystko zepsuło i nic już nie będzie takie samo. Chwilami mam ochotę po prostu wyjść z domu i nigdy do niego nie wracać…