Ten wyjątkowy pech zaczął się już w dzieciństwie, aczkolwiek mimo usilnych starań, próśb i modlitw nie chce odpuścić. Tak było również ostatnio. Jako, że zbliżał się właśnie piątek trzynastego obmyśliłam dokładny plan działania: zostać w domu, zrobić sobie seans filmowy, nałożyć na twarz maseczkę, zrelaksować się – innymi słowy przedłużyć weekend. Jak założyłam, tak też zrobiłam. Początkowo wszystko szło dobrze. Rano zdążyłam się tylko oparzyć, potknąć na schodach, gdy szłam do skrzynki, a także spalić ulubioną bluzkę. Starty nie były jednak takie złe, w porównaniu do tego, co przydarzało mi się zazwyczaj w ten dzień.
Około godziny trzynastej zadzwoniła do mnie młodsza siostra, że nasi rodzice mają problem w domu i muszę natychmiast do nich przyjechać. Jako, że nie chciała powiedzieć o co chodzi przez telefon, z gulą w gardle ubrałam się i wsiadłam do samochodu. Czy wspomniałam już, że moi rodzice mieszkają jakieś trzy godziny jazdy od mojego domu?
Początkowo wszystko szło dobrze. Wyjechałam z miasta, wjechałam na drogę krajową i jadę. Jadę, jadę, jadę, aż tu nagle jakieś roboty drogowe – trzeba jechać objazdem. Jak to w przypadku objazdów bywa zahaczają one o mało uczęszczane, wiejskie dróżki. No nic, nie miałam wyboru, uruchomiłam GPS, ustaliłam najkrótszą, a zarazem najbardziej cywilizowaną trasę i jadę. Jakieś czterdzieści minut przed miejscem docelowym mój samochód zaczął dyszeć, sapać, jęczeć, aż w końcu gdzieś w środku lasu… zgasł. Godzina szesnasta, ja stoję na środku niczego, na domiar złego rozładował mi się telefon. Zaglądam w GPS – najbliższa stacja kilka kilometrów dalej. Myślę sobie, że w końcu ktoś będzie koło mnie przejeżdżał. Zatrzymam jakieś auto, poproszę o pomoc, zadzwonię do domu i ktoś po mnie wyjedzie – przecież wszyscy mają tam prawo jazdy.
I czekam dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści minut i nic. Jak na złość żaden samochód nie przejeżdżał tą trasą. Powoli robiło się ciemno, drzewa wyglądały dość strasznie, ja sama w nieoświetlonym pojeździe – niefajnie. Nagle cud! Ktoś jedzie. Zaczęłam machać jak głupia.
Auto zatrzymało się, oczywiście nie obyło się bez klaksonu. Mężczyzna w średnim wieku zerknął na mojego gruchota, coś pogrzebał w środku i stwierdził, że nic nie widzi. Użyczył mi telefonu, zadzwoniłam po lawetę i taksówkę i tak o to po kilku długich godzinach dotarłam do domu rodzinnego. Po pytaniu, co się tak ważnego stało, że wyciągnęli mnie akurat w piątek trzynastego wszyscy zgodnie stwierdzili (rodzice plus siostra), że chcieli zobaczyć, czy nadal mam pecha. Przyznam szczerze, że nie takiej odpowiedzi się spodziewałam.
Co najdziwniejsze. Kilka dni później, gdy odbierałam auto od mechanika, ten stwierdził, że żadnej usterki nie zdiagnozowano i musiało mi się coś pomylić – auto jeździło normalnie.