W głowie krążyły mi tysiące myśli. Paweł powiedział: Mamo, wybrałem życie duchowe, chcę pójść do seminarium.
Ta wiadomość zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Gdyby nie fakt, że siedziałam, chyba osunęłabym się na podłogę. Jak to, przecież do kościoła chodzimy tylko od święta, Paweł nigdy nie był specjalnie religijny. A tu nagle taka wiadomość. Skąd, jak, to czy to żart? Dowiedziałam się, że kiedy mówił mi, że idzie spotkać się ze znajomymi, chodzi do kościoła. Trwało to parę lat. Pewnego dnia siedział w ławce i modlił się i nagle spłynęła na niego ta myśl, że jest powołany do życia tak innego od tego, jakie prowadzi większość ludzi.
Musicie wiedzieć, że wychowałam go sama, mąż odszedł od nas, gdy syn był jeszcze niemowlakiem. Starałam się zawsze zapewnić mu jak najlepsze dzieciństwo, może niezbyt bogate, ale pełne miłości i rodzinnego ciepła mimo niepełnej rodziny. Marzyłam, że kiedyś przyprowadzi do domu jakąś miłą dziewczynę, z którą po pewnym czasie się ożeni, na świecie pojawią się moje wnuki, a ja będę pomagała w opiece nad nimi. Według mnie tak to wszystko miało wyglądać.
Być może jestem egoistką, ale chcę starać się odwieść mojego syna od tego pomysłu. Tłumaczyłam mu, że to na pewno tylko chwilowy kaprys, że to minie, że życie osoby duchowej jest na pewno niełatwe i pełne pokus. Przyznam, że perspektywa syna w sutannie po prostu mnie przeraża. Naprawdę chciałabym, żeby założył własną rodzinę.
Potem jednak zaczęłam się zastanawiać, czy mam prawo aż tak bardzo ingerować w jego życie? Tłumaczył, że to powołanie, że nie będzie szczęśliwy w żadnym związku, skoro czuje powołanie i chce służyć Bogu. Czy próbować dalej odciągnąć go od tej decyzji czy też po prostu ją zaakceptować? Mam mętlik w głowie…