Mój szanowny małżonek, z którym jestem od dziesięciu lat, pisał do jakiejś kobiety, co z nią zrobi, gdy znajdzie się w jej mieszkaniu. Dziękował jej też za ostatnie spotkanie. Najgorsze i najbardziej obrzydliwe w tym wszystkim było, że zwracał się do niej tak, jak do mnie na początku znajomości – Myszko. Kiedy czytałam te wiadomości, myślałam, że zabiję drania. Później jednak postanowiłam, że na razie nie dam nic po sobie poznać.
Musicie wiedzieć, że mój mąż jest ogromnym fanem motoryzacji. Nie zaliczamy się do osób biednych, wręcz przeciwnie. Co jakiś czas zmieniał samochód na tak zwany lepszy model (jak się okazało, żonę chyba także zamierza zmienić). Niedawno kupił auto za ponad dwieście tysięcy złotych. Był z niego dumny jak paw, strasznie o nie dbał, to było jego oczko w głowie.
Wiecie, co zrobiłam? Wieczorem rozpuściłam w jego herbacie dwie tabletki uspokajające – chciałam mieć pewność, że będzie spał spokojnie i nie przeszkodzi mi w wykonaniu zadania. Kiedy zasnął, zeszłam do garażu z kubłem czarnej farby i gwoździem w dłoni. Możecie się tylko domyślać, jak teraz wygląda jego ukochane auto – nie nadaje się już do niczego. Kiedy je niszczyłam, czułam satysfakcję.
Potem spakowałam część jego rzeczy w walizkę, która już czeka w garażu przy samochodzie (a raczej tym, co z niego zostało). Dołączyłam też karteczkę: Pozdrowienia dla Myszki. Jutro składam pozew o rozwód, oczywiście z winy tego drania!