Nagle usłyszałam okropny pisk, a po chwili zza rogu wyłonił się facet. Na oko po czterdziestce, w niezbyt czystej koszulce, z rozwianymi włosami i skarpetkami do sandałów. Ale nie jego wygląd był najważniejszy – na sznurku (bo zdecydowanie nie była to odpowiednia smycz) wlókł on niewielkiego pieska, co chwila go szturchając nogą, a po chwili także kopiąc.
Nie wytrzymałam! Najpierw zdzieliłam parasolką, którą trzymałam (zapowiadali deszcze na popołudnie). Był tak zadziwiony, że nawet nie protestował. Po chwili jednak pomyślałam, że nie mogę pozostawić psiaka na pastwę losu, bo na pewno sytuacja będzie się powtarzać. Jeśli nie umiesz zajmować się zwierzakiem, nie powinieneś go mieć – krzyknęłam, po czym po prostu odebrałam mu maleństwo i sobie poszłam. Gdy się oddalałam, słyszałam jakieś obelgi, ale niewiele mnie one obchodziły.
Ktoś może powiedzieć, że ukradłam facetowi psa. Ja jednak uważam, że po prostu uwolniłam go od złego losu. Tofik jest teraz ze mną, świetnie się czuje (choć początkowo był dość nieufny, pewnie bał się, że i ja będę go biła), a ja zyskałam świetnego towarzysza spacerów!
Dodam jeszcze, że sama nie wiem, skąd znalazłam w tamtej chwili taką siłę w sobie. Facet (widać, że po paru głębszych, więc nie miał siły nawet mówić) miał z 90 kilogramów żywej wagi i tak na moje oko prawie 2 metry wzrostu. A ja…no cóż…metr sześćdziesiąt i pięćdziesiąt kilo. Ale dałam radę!