Bardzo często byłam zapraszana na różnego rodzaju imprezy – awanse, urodziny, imieniny, parapetówki…Zawsze była dobra okazja do tego, aby się napić. Kilka razy zdarzyło mi się obudzić w łóżku obcego mężczyzny po tego typu wyjściu, ale byłam przecież dorosłą i wyzwoloną kobietą żyjąca w dwudziestym pierwszym wieku, więc mogłam sobie na coś takiego pozwolić.
Dość często zdarzało mi się pojawiać w pracy na kacu, na szczęście nie zajmowałam jakiegoś poważnego stanowiska, więc chyba moi współpracownicy po prostu przymykali oko na moje wybryki. Pewnie wszystko toczyłoby się tak nadal, gdyby nie pewna sytuacja sprzed dwóch tygodni.
Byłam na urodzinowej imprezie u mojej przyjaciółki ze studiów, organizowana była u niej w domu. Było tam naprawdę sporo alkoholu (całe skrzynki piwa, wiele butelek wódki, trochę wina, a prócz tego bardzo mocny (bo z dodatkiem spirytusu ) cydr) , a dodatkowo i inne używki – bawiliśmy się naprawdę dobrze, powiedziałabym nawet, że zbyt dobrze. W pewnej chwili ktoś wyciągnął z kąta gaśnicę.
Nie wiem, skąd się ona tam w ogóle znalazła, ale stwierdziliśmy, że nie możemy tak po prostu zostawić jej w spokoju. Pamiętam, że zdążyłam wypić jeszcze kilka kolejek (czyli, jak podejrzewam, łącznie w moim organizmie mogły się wtedy znajdować z trzy lub cztery promile alkoholu, a mam tylko 160 centymetrów wzrostu i ważę nieco ponad pięćdziesiąt kilogramów), potem chyba urwał mi się film – w rezultacie wpadłam na „genialny” pijacki pomysł i wyrzuciłam gaśnicę przez okno z drugiego piętra.
Rano kilka osób opowiedziało mi o tej sytuacji. Na szczęście w tamtym momencie nikogo nie było na chodniku, ale gdyby było inaczej? Przecież mogłabym zabić bawiące się dziecko, przechodzącą staruszkę, kogokolwiek… Postanowiłam więc na jakiś czas dać sobie z alkoholem i imprezami spokój. A kiedy to nie pomoże, pomyślę o spotkaniach AA, bo chyba powinnam…