Piotra poznałam prawie cztery lata temu podczas służbowej kolacji. Sporo starszy ode mnie (dwanaście lat), bardzo przystojny i szarmancki, z jakimś takim smutkiem w oczach – tak bardzo chciałam poznać go bliżej. Widziałam, że mnie także nie traktuje obojętnie. Po pewnym czasie zaczęliśmy się spotykać. Piotr szybko powiedział mi, że jego żona dwa i pół roku wcześniej zmarła na nowotwór, zostawiając jego i dwoje dzieci, ale jakoś sobie radzą, chociaż samotność mocno im doskwiera. Tym wyznaniem ujął mnie chyba najbardziej i naprawdę wierzyłam, że wszystko może nam się udać i że będziemy stanowić cudowną rodzinę.
Syn Piotra miał wtedy 8 lat, córka 15. On – cudowny, pełen ciepła, inteligentny, trochę zagubiony po śmierci matki chłopiec. Ona – no cóż, od razu czułam, że będą kłopoty i tak łatwo nie zostanę zaakceptowana. Postanowiłam jednak wyłożyć kawę na ławę i gdy nasz związek stał się poważny, powiedziałam jej, że absolutnie nie mam zamiaru zastępować im ukochanej matki, ale chciałabym bardzo, by nasze relacje były poprawne.
W odpowiedzi usłyszałam, że mam się wypchać, bo byle jaka k…. nie będzie decydowała o jej życiu. Naprawdę robiłam, co mogłam, by zbliżyć się do tej dziewczyny – wszystko bezskutecznie. Piotr poprosił mnie niedawno o rękę, ja się zgodziłam, ale tak naprawdę bardzo boję się reakcji jego córki. On z jednej strony zdaje sobie sprawę z tego, jaka jest, że oczernia mnie, kłamie i intryguje, ale z drugiej przecież to jego dziecko. Nie mam już pomysłów na uzdrowienie tej relacji…