Z czasem do złych słów dołączyły też czyny – ojciec regularnie wyciągał pasek i bił mnie choćby za to, że w moim pokoju łóżko jest nierówno pościelone albo że spóźniłam się kilka minut do domu.
Gdy teraz o tym pomyślę, mam wrażenie, że moi rodzice kompletnie nie nadawali się do bycia rodzicami. Nie mieli w sobie nawet krzty cierpliwości, ciepła i zrozumienia. Nigdy też nie usłyszałam od nich, że mnie kochają. Gdy miałam dziewiętnaście lat, poznałam pewnego chłopaka. Może nie była to jakaś wielka i szalona miłość, ale szanował mnie i dobrze traktował – to zaś wystarczyło, abym zgodziła się zostać jego żoną.
Minęło prawie dziesięć lat, z rodzicami nie miałam żadnego kontaktu. Nie pojawili się nawet na naszym ślubie. Uważali bowiem, że mój mąż nie jest na tyle bogaty i inteligentny, aby mógł dołączyć do rodziny. Przywykłam do tego, że teraz założyłam własną rodzinę i musimy sobie radzić sami – na szczęście teściowie okazali się być wspaniałymi, pełnymi ciepła ludźmi.
Jakieś dwa tygodnie temu dowiedziałam się, że mój ojciec jest umierający. Raka trzustki raczej bowiem nie da się wyleczyć. Cały czas jest we mnie świadomość tego, jak mnie z matką od zawsze traktowali. Z drugiej strony jednak mam wrażenie, że jeśli nie zobaczymy się teraz – może nie być już nigdy takiej okazji.
Wczoraj chciałam odwiedzić go w szpitalu – jednak zawróciłam w progu, nie starczyło mi odwagi. Ciągle miałam z tyłu głowy jego słowa: Jesteś beznadziejnym, grubym i głupim bachorem.
Wiem, że nie mam zbyt wiele czasu do namysłu. Być może to ja powinnam być mądrzejsza, zrobić pierwszy krok i wyciągnąć do niego rękę? A może wcale nie mam takiego obowiązku i powinnam cieszyć się tym życiem, jakie teraz prowadzę? Co robić?