Zaczęliśmy zastanawiać się, gdzie po ślubie zamieszkamy. Ja byłam za tym, byśmy wynajęli jakieś dwupokojowe mieszkanko, a w tym czasie zbierali na wkład własny na kupno własnego. Jednak mąż powiedział, że te 1500 złotych to bezsensowny wydatek i nie chce dawać obcemu człowiekowi tak dużej kwoty co miesiąc. Zaczął przekonywać mnie do tego, żebyśmy na jakiś czas zamieszkaliby domu jego rodziców ( oni zajęliby parter, my całe piętro). Co prawda nie byłam tym pomysłem zachwycona – niejeden raz już słyszałam od koleżanek, że mieszkanie z teściami bywa koszmarem. Jednak po pewnym czasie namówił mnie – mieliśmy w ten sposób zaoszczędzić sporo pieniędzy (jego rodzicom przecież nie będziemy płacić czynszu).
I wtedy zaczął się prawdziwy koszmar. Musicie jeszcze wiedzieć, że dziesięć miesięcy po ślubie na świat przyszła nasza córeczka. Wtedy relacje z teściami były już tylko gorsze. Naprawdę nie jestem osobą kłótliwą, skłonną do waśni, wymądrzającą się. Starałam się, by zawsze w naszej części mieszkania było czysto i schludnie, zajmowałam się córką najlepiej, jak potrafiłam, gotowałam mężowi obiadki. Słowem – wydawało mi się, że bardzo dobrze wywiązuję się z roli pani domu. Jednak moi teściowie mieli chyba inne zdanie na ten temat (zwłaszcza matka mojego męża). Zaczęli wtrącać się do wszystkiego, przychodzili do nas na górę bez pukania, zaglądali do garnków. Teściowa na każdym kroku starała mi się przekazać, że nie jestem dla jej synka dość dobra. Kazała mi w upały zakładać córeczce grube ciuszki („Bo na pewno się przeziębi, a potem zapalanie płuc gotowe”), wypominała najmniejszą ilość kurzu w jej pokoju („Dostanie alergii, a potem astmy, dziecka nie można trzymać w takich warunkach”).
Męża przez całe dnie nie było w domu. Gdy przyjeżdżał wieczorem, sytuacja była już w miarę opanowana, teściowie już u siebie na dole – dlatego kiedy mówiłam mu, co się dzieje w ciągu dnia, kiedy go nie ma, twierdził, że chyba jestem troszkę przewrażliwiona i to dobrze, że jego rodzice starają się nam pomagać i dawać dobre rady.
Oczywiście mąż nie chce słyszeć o tym, byśmy wynajęli sobie mieszkanie. Jak sam wylicza, jeszcze niecały rok mieszkania u jego rodziców pozwoliłoby nam na opłacenie wkładu własnego na własne M oraz wzięcie kredytu. Tylko ja zastanawiam się, czy wytrzymam aż tyle czasu, czy zwyczajnie w takiej atmosferze nie zwariuję – już stałam się bardziej nerwowa i sama to u siebie zauważam.
Co byście zrobili na moim miejscu? Nakłaniać męża za wszelką cenę do przeprowadzki (wtedy możliwość kupna własnego mieszkania nieco się przesunie w czasie) czy też postarać się zacisnąć zęby i spędzić jeszcze ten rok u teściów, pijąc trzy melisy dziennie?