Tylko, że okazało się to ... mitem. Mitem o macierzyństwie, który miał zbudować moje wyobrażenie i oczekiwanie odnośnie tego, co mnie czeka począwszy od "mistycznego porodu", przez "uwznioślone karmienie piersią", aż do "błogosławionego daru macierzyństwa". Te mity przyjęłam jako pewnik dla mojej przyszłości. Zaraz po przeczytaniu tego czy innego tekstu o cudzie bycia mamą, byłam przekonana, że tak właśnie u nas będzie.
I robi tak większość przyszłych mam. Nie dlatego, że jesteśmy niuniami bez własnego zdania i łykamy wszystko jak pelikany, ale dlatego, że świat, jaki stawiany jest nam przed oczami jest na tyle atrakcyjny, słodki, pełen nadziei, szczęścia i miłości, że wchodzimy w niego jak w gąbkę.
Jeżeli masz kogoś, komu będziesz mogła wysmarkać to wszystko, co Cię gryzie, boli, uwiera czy wkurza, to przeżyjesz. Kogoś, kto nie dość, że wytrze Ci te gile, to jeszcze przekona, że jesteś super matką, że każdy syf minie, że na to wszystko są sposoby, że czasami trzeba olać i, że innym nic do tego, jaką matką jesteś i będziesz.
Jeśli jednak jesteś sama, masz niewielkie szanse na to, żeby bez szwanku emocjonalnego przetrwać, szczególnie te pierwsze miesiące. Wtedy pozostaje Ci szukanie miejsc, w których odnajdziesz choć jedną wysuniętą do Ciebie rękę. Wtedy złap się jej, trzymaj kurczowo i nie puszczaj. Bo taka ręka, wyciągnięta do Ciebie nie do dziecka, to najcenniejsze czego możesz się chwycić.
Uwaga! Może zdarzyć się również tak, czego z serca Ci życzę, że dostaniesz egzemplarz w wersji limitowanej. Znaczy taki, który faktycznie będzie wywoływał wyłącznie róż, biel i błękit, a słońce w jego pokoiku nigdy nie zagaśnie. Wtedy, kochana moja, na kolana i do Częstochowy dziękować za taki przydział. Rozpromieniona i rozpieszczona urokami macierzyństwa korzystaj, póki możesz, z darów otrzymanych i bądź czujna, bo licho nie śpi, a równowaga w naturze istnieje i kiedyś o swoje upomnieć się może.
A ja, póki co, rozliczę się z moich mitów. Z tego, czym byłam karmiona i co łykałam zanim zrozumiałam, że wprawdzie dobrze jest słuchać rad i wskazówek innych, ale najlepiej usłyszeć te ... własne. Te wypracowane z moim dzieckiem, z moim własnym zdrowym rozsądkiem i spojrzeniem na mnie z każdej strony, nie tylko z tej, z jakiej inni patrzą na mnie.
Być matką to rola, do jakiej zostałam powołana
"no zobacz córeńko, u ciotki Janki to już troje wnuków jest, a u nas?? no kiedy zostaniemy dziadkami, co? Jarek nie chce, tak?" - wypłakała mi kiedyś do słuchawki znajoma po zaledwie trzech miesiącach od własnego ślubu. Sytuacja, w której to kobieta nie chce mieć dzieci, graniczy dla większości z absurdem. "jak to nie chcesz mieć dzieci?? wszystkie kobiety chcą mieć dzieci. taka nasza natura. nie pleć bzdur". No, ale nie. Znam kobiety, których dzieci nigdy nie kręciły, nie zamierzają ich mieć i ani na jotę nie chcą swojego życia zmieniać. Znam też takie, które wprawdzie myślą o dzieciach, ale ich życie bez nich dalekie jest od absurdu. Ale niech spróbuje któraś podzielić się tym ze światem. "egoistka, suka, zdzira, bez krztyny miłości w sercu, nie wie co mówi, skąd może wiedzieć, skoro dziecka nie ma?" - to najczęściej usłyszy deklarując, że matką nie zostanie. Niestety, często presja jest tak wielka, że na świat przychodzi dziecko niechciane i jako takie funkcjonuje w świecie, w którym od najbliższej osoby jaką powinna być matka, nie czuje nic. To jest dopiero absurd sytuacji i dramat. I jestem tego samego zdania, co Katarzyna Miller "A ja zawsze będę mówiła, że powinniśmy mieć jak najmniej dzieci, ale jak najbardziej chciane".
Bez dziecka będę nieszczęśliwa
To jest ściśle powiązane z pierwszym mitem. No bo jeśli zostałam stworzona do bycia matką, to nic innego mnie nie uszczęśliwi, jak wyłącznie dziecko. Moje zdanie jest takie, że życie, nawet nieszczęśliwe, warte jest tego, żeby o go przeżyć. Bo każdy dzień może być okazją, żeby to szczęście swoje znaleźć. Z dzieckiem czy bez, moje życie byłoby szczęśliwe. Jeśli nie miałabym Marty, robiłabym wszystko, żeby czuć się szczęśliwa na tyle, ile mogę. Ale szczęśliwa. Szczęście jest pojęciem względnym i dla każdej kobiety może oznaczać co innego. I nawet jeśli trudno sobie wyobrazić, że kobieta może czuć się szczęśliwa nie będąc matką, to tak jest i tak się dzieje. I raczej należy przekonywać kobiety, że jest to możliwe, być szczęśliwą bez dziecka, niż uogólniać, wrzucać wszystkie do tego samego wora i wkładać do głowy, że jedynie dziecko uszczęśliwi. Na samym początku, w sytuacjach ekstremalnego wyczerpania fizycznego i emocjonalnego, zadawałam sobie pytanie, czy nie byłabym szczęśliwsza bez dziecka i na co mi to było? I pamiętam, że zwierzyłam się z tego pewnej koleżance. Dodam, że matce. Usłyszałam, że nigdy, przenigdy nie wolno mi o tym nikomu powiedzieć, bo to grzech śmiertelny. A ona nigdy w życiu nie odezwie się do mnie więcej. I się nie odezwała.
Dziecko nada sens mojemu życiu
To tak jakby moje życie bez dziecka sensu nie miało. Jakbym miała te moje trzydzieści osiem lat wywalić do śmieci, bo żadnego w nich sensu nie było. Studia, praca za granicą, szesnaście lat doświadczenia w zawodzie, wszystko to, czego się w międzyczasie nauczyłam, co przeżyłam, czego doświadczyłam, to wszystko ma nie mieć kompletnie żadnego sensu. Nie godzę się na to i nigdy nie godziłam. Życie z dzieckiem czy bez dziecka, szczęśliwe czy nie, zawsze ma sens. I zawsze jest warte tego, żeby walczyć o nie. Kiedyś moje dziecko dorośnie. Zacznie własne życie. Pójdzie na swoje. Jak dzisiaj zawalę jako matka, to nawet nie powie mi "na razie" na pożegnanie. Taka jest brutalna prawda. I nie chcę, za te kilkanaście lat, obudzić się któregoś ranka, wejść do jej pokoju, zobaczyć, że jej nie ma i nie wiedzieć, co mam ze sobą zrobić, bo przecież ja tylko potrafię dzieckiem się zajmować i to ona nadawała mojemu życiu sens. Największą dumą mojego życia jest i pozostanie bycie jej mamą. Ale obok tego jestem kobietą, która ciężko pracowała i dalej pracuje na to, kim jest i co może. Nikt inny oprócz mnie nie jest w stanie nadać sensu mojemu życiu. Gdybym przerzuciła na Martę odpowiedzialność za to, czy moje życie będzie miało sens czy nie, czy będzie wartościowe czy nie, czy będzie szczęśliwe czy nie, ona w życiu by tego nie uniosła. To na mnie spoczywa obowiązek nauczenia jej i pokazania jej czym jest życie w poczuciu własnej wartości i wiary w siebie. W odwróconej konfiguracji to nie działa.
Poród do przeżycie mistyczne
Odczepcie się wszyscy, którzy przekonywaliście mnie, że tak właśnie będzie. Na szkole rodzenia, o ciemnych stronach porodu, słyszałam jakieś ciche wstawki o "dyskomforcie przy bólach partych i skurczach porodowych". Ale poza tym to miał być prawie pobyt w spa. Tak? Szesnaście godzin męki. Siedem godzin bez znieczulenia. Ból, ryk, najbardziej wulgrane zbitki słowne cisnące mi się na usta, lecące do wszystkich i wszędzie. Lewatywę robi mi mój własny facet, gdzieś kątem w kiblu. Dwadzieścia minut jakaś obca kobieta trzymała swoją rękę w moim kroczu. Skurcze bolały tak, jakby ktoś na żywca, bez znieczulenia, przez pochwę, wyciągał ze mnie wnętrzności. Po trzynastu godzinach męki zanika tętno dziecka. Prawie umieram. A doktorek w okularach, oparty o stół, ze stoickim spokojem spogląda na zegarek i mówi "no, trzynasta godzina, to może jeszcze poczekamy ze dwie i wtedy podejmiemy decyzję o cięciu". „ja się jeszcze dopadnę, znachorze z Koziej Wólki” - pomyślałam. Wiozą mnie na salę operacyjną, gdzie podłączona do aparatury prawie schodzę po raz drugi. Nie mogą mnie ciąć, bo muszą najpierw ustabilizować mi ciśnienie. W końcu wyjmują Martę w kolorze śliwki węgierki. Podduszona, nie płacze. Umieram po raz trzeci. Słyszę ją dopiero po jakichś czterech, pięciu sekundach. Postanawiam jednak nie umierać.
Moje dziecko pokocham od pierwszego wejrzenia
"Patrzyłam na niego i myślałam, że trzymam na rękach Obcego. Mie dość, że brzydki, to jeszcze jakiś taki nijaki. Nie mówi, nie nic. Nie mam pojęcia, co mam z nim robić"... to słowa mojej znajomej w kilka godzin po porodzie. Po raz pierwszy poczuła coś do swojego syna gdzieś po siedmiu, ośmiu miesiącach. Wcześniej podchodziła do niego jak do obowiązku opieki nad bezradnym, bezbronnym stworzeniem. Ta miłość do dziecka nie jest więc czymś, co zawsze dostajemy w pakiecie razem z trzema kilogramami masy, jaką wypchniemy, bądź którą z nas wyjmą. Jednak przyznawać się do tego nie wypada. Nie wolno. Obowiązuje zmowa milczenia na ten temat. Nie istnieje coś takiego jak przyzwolenie na nie kochanie własnego dziecka. Nie istnieje również wsparcie dla takich deklaracji. Szybciej usłyszymy "No co Ty w ogóle mówisz? Jak można nie kochać własnego dziecka" niż "Bardzo chcę żebyś o tym mi powiedziała. Być może będę mogła Ci jakoś pomóc. A jeśli nie, to na pewno Cię wysłucham".
Ja wiem najlepiej, co dla mojego dziecka jest najlepsze
A to ciekawe, bo ledwo co tylko Marta się urodziła wszyscy dookoła wiedzieli to ode mnie dużo lepiej. Gdzie i z czym mam z tym dzieckiem robić, jak ją wychowywać, co jest dla niej najlepsze? Tak, jakbym z oddaniem światu noworodka, wydaliła również sporą część własnego mózgu. Jak karmić, jak spać, jak ubierać, jak przebierać, jak nosić, jak wozić, kto ma się opiekować dzieckiem itd. Po dwóch, trzech miesiącach zaczęłam się zastanawiać, czy ja w ogóle cokolwiek wiem o własnym dziecku, nie, przepraszam...czy ja w ogóle cokolwiek mam prawo wiedzieć o własnym dziecku? Ja, matka dziecka.
I w tej lawinie rad dla młodej matki zabrakło mi najważniejszego: pytania. jak ja się, do cholery, z tym czuję? Z tym macierzyństwem?? Pamiętam rozmowy telefoniczne "Cześć to ja, no i co słychać??" - myślałam "O ja, w końcu kogoś obchodzi co u mnie" po czym, gdy ja już na wdechu gotowa do opowiedzenia o sobie, słyszę "Jak tam Martusia? Dobrze wszystko??"... i posrały się nadzieje.
Jako matka nigdy nie będę już samotna
Może sama to nie, ale samotna bywam. Samotność matki to jedna ze smutniejszych stron macierzyństwa. Samotność przychodzi najczęściej razem ze słabościami . Kiedy pozostaję osamotniona z moim strachem o dziecko, kiedy przychodzi niemoc, ta fizyczna, ale przede wszystkim ta emocjonalna. Kiedy po prostu nie daję już rady, kiedy wiem, że poniosłam klęskę. Matka pozostaje samotna najczęściej wtedy, kiedy potrzebuje najwięcej wsparcia. Często nie ma ani siły fizycznej, ani psychicznie nie czuje się na tyle silna, żeby poprosić o pomoc. Matka, szczególnie na samym początku, jest tłem dla dziecka. Uwagę, zainteresowanie, troskę przykuwa osesek. Ona, matka przecież nie ma powodów do trosk, bo"tiu, tiu bobasek" pojawił się w jej życiu, więc czego jeszcze kobieta może chcieć od życia? Zauważyliście jak witane są matki podczas pierwszych spotkań z nią i z nowo narodzonymi? No właśnie. Rzadko kiedy pamięta się o tym, żeby spytać świeżą mamę "a jak Ty się czujesz? co u Ciebie słychać? chcesz o czymś porozmawiać? mogę Ci w czymś pomóc? może coś mogę dla Ciebie zrobić? może coś Cię gryzie? chciałabym wiedzieć, czy u Ciebie wszystko w porządku?". Matkę, szczególnie małego dziecka, traktuje się często jako źródło informacji o tym, co się dzieje z dzieckiem, dopóki ono samo o tym nie umie opowiedzieć. A matka? No przecież żyje, stoi, siedzi, gada. To o co jeszcze pytać?
Wszystko jest kwestią organizacji
Mhm, ciekawe jakie triki organizacyjne mogłabym zastosować przy dziecku, które ani jednego momentu nie chce być samo? Od jakiegoś drugiego, trzeciego miesiąca musiałam zabierać ją na moje siku, pod prysznic, na depilowanie, golenie. Wszędzie. Określenie intymność ograniczała się od lekko uchylonych drzwi, kiedy musiałam się wypróżnić. A i tak było akustycznie, bo przy wtórze ryku niemowlaka, który przez dziesięć sekund matki nie widzi, a słyszy tylko "Jestem kooooochanie, jestem. Zaraz przyyyyyjdę". A kiedy była starsza, też nie zostawiałam jej samej ze strachu, bo jako super ruchliwe dziecko, gdzieś wlezie, coś ściągnie, wyjmie itp.. Organizacja jest rewelacyjna, tylko po pierwsze na papierze, a po drugie czasami po prostu nie ma na nią siły i bierze się to, co dane. Moja bratnia dusza, Beata, mama o wyjątkowym talencie pisarskim, napisała:
"Jeśli myślisz, że bredzę, a dzieci nie masz, to ja, siląc się mocno na grzeczną odpowiedź (bo się z teoretystami wszelkiej maści mało lubię), powiem tylko, że na ten moment wysikanie się w samotności wpisałam na swoją listę "before I die". Beata M.
Mam słuchać instynktu, on wszystko mi powie
"Jak to nie będziesz wiedziała? Każda matka wie. To instynkt macierzyński". Koleś o imieniu Instynkt miał znać odpowiedź na każde moje pytanie. Mija już osiem lat, a ja kompletnie nie wiem, czy on chociaż zajrzał do mnie w przelocie. Nie wiedziałam nic. Kompletnie. Paraliżowała mnie myśl o wszystkim, czego nie byłam w stanie przewidzieć. Sytuacje nagłe wywoływały u mnie paranoję graniczącą z obłędem. Zdarzało się, że stałam nad wrzeszczącą Martą i sama zaczynałam krzyczeć "Przecież cię przewinęłam, najadłaś się, ubrana jesteś...to co się dziejeeeee?????". Czego nie zdążyłam przeczytać we wszystkich mądrych książkach, szukałam wśród znajomych z dziećmi. Czasem jednak przerażała mnie sama myśl o tym, że mam zadzwonić do kogoś i spytać o to na przykład, jak mam przestać bać się o własne dziecko? Bo bałam się o nią od pierwszej minuty jej życia. A z każdą następną strach był coraz większy. Coś takiego więc jak instynkt jest, albo go nie ma.
Dziecko jest po to, żeby na starość ktoś mi podał szklankę wody
Smutna prawda jest taka, że to gówno prawda. Pewnego razu, kobieta z dwóją dzieci, postanowiła zwierzyć się przypadkowej osobie. Chciało, że trafiło na mojego mężczyznę. Powiedziała "Wiesz co, mimo, że mam ich dwoje, doskonale wiem, że na starość będę musiała zatrudnić pielęgniarkę, bo żadne z nich nawet palcem nie kiwnie, żeby się o mnie zatroszczyć". Okrutna niestety prawda jest taka, że miała rację. Dzisiaj faktycznie płaci komuś za to, żeby pomógł jej w jej niedołęstwie. A wnuki widzi raz na ruski rok. Przekonanie o tym, że dzieci zajmą się nami, kiedy my będziemy już pchali balkoniki przed sobą jest najbardziej mylnym ze wszystkich wyobrażeń o rodzicielstwie. Zainteresowanie rodzicami nie wynika z więzów krwi, a z tego w jaki sposób dziecko zostało przez rodziców wychowane, w jakich uczuciach dorastało, jakie nawyki wyrobiło sobie w dzieciństwie. Jak, my rodzice, zachowywaliśmy się wobec naszych rodziców, czy najbliższych. Zależy od tego, jak silne więzi rodzinne zostały w dziecku zakorzenione, a nie od tego, co na metryce urodzenia.
Dobra matka karmi dziecko piersią
Presja bycia "dobrą matką" pod warunkiem karmienia piersią bywa tak olbrzymia, że leżąca na przeciwko mnie, na poporodowej, młodziutka dziewczyna po cesarce i z brakiem choć kropli mleka w cyckach, była tak strasznie zdominowana przez laktacyjną (którą była wówczas siostra "w imię Ojca i Syna" zakonna!!), że cisnęła te pierchule przez dwie doby do siniaków. I nic. Dzieciak się drze z głodu wniebogłosy, ta ryczy, bo nie leci, a święta gania do niej co pół godziny i "Kwiatuszku, nie trać nadziei. Dobra matka karmi dziecko piersią". Ja nie mogę, no!! Wzięłam tę młodą którejś nocy za koszulę, zawiozłam na tzw. noworodki, gdzie krzykacz się nażarł tak, że spał dwanaście godzin. Młoda mnie prawie na rękach nosiła, bo w końcu, od trzech dób, mogła iść spać. I kiedy, niedawno nawet, opowiedziałam tę historię na forum laktacyjnym, jaki mnie spotkał komentarz? "Twoje doświadczenie może być szkodliwe". O, i taka właśnie jest ta rzeczywistość laktacyjna, w której kobieta, która z przeróżnych przyczyn nie może karmić piersią, choćby nawet chciała, ma tak ogromne wyrzuty sumienia z tego powodu, że zaczyna myśleć o sobie jako o matce, która robi krzywdę własnemu dziecku podając mu sztuczny pokarm. A wykrzykniki "Bądź jak Matka Boska: karm w miejscach publicznych!!!" mają zachęcić młode matki do pójścia w ślady Najjaśniejszej Panienki. No argument nie do zbicia, powiem szczerze. Bo która nie chciałby być jak Ona???
"My ci wszyscy pomożemy, zobaczysz"
Taaak?? A to niespodzianka. Deklaracji pomocy wszelakiej, zanim dziecko się urodzi, jest taka masa, że hej. Począwszy od najbliższej rodziny, a skończywszy na instytucjach publicznych, wszyscy aż rwą się do pomocy. A potem "widzisz cholera, może następnym razem, co?". I o, zostałam sama z bolącymi cyckami, rwącą macicą, zesranym tiszertem. A w sumie potrzebowałam jedyne czterdziestu minut na samotną kąpiel w wannie. A instytucje?? Mhm...cóż. Sposobów, żeby namówić nas do rodzenia, są tysiące. Ale żeby pomóc nam w wychowywaniu tego już narodzonego, to niewiele. Jeśli uda Ci się dostać do rejonowego żłobka za pierwszym podejściem, to możesz śmiało powiedzieć, że to wino z wody w Kanie Galilejskiej to czysty szwindel był, a to Ty potrafisz skręcać cuda. Bo inaczej, tak bez cudów, to najmniej przed Tobą rok czekania. Z przedszkolami podobnie: albo wywalasz jakieś tysiąc dwieście na prywatne, albo siedzisz z dzieciakiem w domu przez sześć czy pięć lat. Pomoc z zewnątrz to mrzonki. Jeśli sama się tym nie zajmiesz, począwszy od ojca dziecka/męża/partnera, a skończywszy na łapówce za miejsce w przedszkolu, to siedzisz i dziergasz te papucie na drutach z berbeciem w kojcu zanim pójdzie do szkoły, gdzie przyjąć Was muszą.
Własnego dziecka nigdy nie będę miała dosyć
No u mnie to "nigdy" to sześć tygodni było. Do pierwszego skoku wzrostowego. Po dwóch dniach chciałam wywalić wieeeelki transparent na balkon z napisem "oddam dziecko w dobre ręce na 5 do 7 dni. jeśli trzeba zapłacę". Miałam tak serdecznie jej dosyć, że nie byłam w stanie się do niej uśmiechnąć. Zmęczenie fizyczne, znikąd pomocy, no bo kto inny ma ją karmić bez żadnej przerwy, myśli samobójcze jakieś...to wszystko przerosło moje najśmielsze wyobrażenia o macierzyństwie. Przecież miało być tak różowo, tak pachnąco, tak słodko! A to?? Śmierdzę, mam brudne włosy, powieki mi się nie otwierają ze zmęczenia, a ta w kółko chce żreć!!! Wtedy po raz pierwszy doszłam do ściany. Wtedy pamiętam po raz pierwszy pomyślałam, że to wszystko, co o macierzyństwie słyszałam, to stek bzdur. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że jeśli nie pogodzę się z tym i nie przestanę się okłamywać, że to takie słodko-pierdzące będzie, to oszaleję, albo zrobię krzywdę najpierw jej, potem sobie. Wtedy też zrozumiałam, że mogę nie lubić być z własnym dzieckiem. Że mogę, że mi wolno chcieć być samej. W ciszy, w hałasie, obojętne. Ale bez niej. Uświadomienie tego sobie i przyjęcie tego za normalny stan, było najlepszym prezentem z okazji końca tego jej pierwszego skoku razem z gratulacjami, że przeżyłam ja i przede wszystkim ona.
Nikt tak mnie nie zrozumie, jak druga matka
Miałam wrażenie, że jakoś tak właśnie też po pięciu, sześciu tygodniach bycia mamą, zrozumiałam, że matki to najmocniej zwalczająca się wewnętrznie grupa społeczna. Nigdzie indziej nie znalazłam tyle zajadłości, wylewanej na siebie żółci, zaciekłości, jak właśnie wśród matek. I nie wiem, czy to niezaspokojenie w poszukiwaniu szczęścia i spełnienia, czy może właśnie rozczarowanie tym, że "Bo miało być tak pięknie, a tu się posrało, a mnie nie wolno się przyznać, więc od środka toczy mnie żółć, którą od czasu do czasu muszę wyrzygać na inną matkę, której zazwyczaj zazdroszczę, bo ma tak, jak ja chciałam", czy to, że własne dziecko jest brzydsze niż to obok w piaskownicy ... to wszystko powoduje, że zacietrzewienie i wzajemna niechęć matki do matki aż bije po oczach. Mnie samej inna mamusia proponowała spalenie na stosie. Jeszcze inna przy pierwszym poznaniu znienawidziła moje dziecko, do czego przyznała mi się po pijaku kilka lat później, bo uznała, że "ona jes szy razy ładniejsza od mojej i nie sierpie tej jej ładnej buśki". Paradoks polega na tym, że jej dziecko jest prześliczne, ale niestety okazało się być nie takie, jakie ona wyobrażała sobie przez całe życie. Inna znowu w jawny i bardzo wyraźny sposób zakwestionowała moje doświadczenie jako matki. I również nieprawdą jest, że matkę zrozumie wyłącznie matka. Wiele razy zrozumienie i wsparcie znalazłam wśród kobiet, które dziecka nie mają, a ze strony kobiet, które są mamusiami usłyszałam słowa, które sprowadziły mnie głęboko w dół.
Rodzice zawsze muszą mówić jednym głosem
Powiem Ci szczerze, że tym byłam opętana najdłużej. Bo zaledwie jakieś kilka miesięcy temu dotarło do mnie, że to zupełna bzdura. Wszyscy, wszędzie mówili, pisali, że przy dziecku nie wolno mówić dwugłosem, bo zgłupieje i nie będzie wiedzieć kogo słuchać. Że to kwestia budowania autorytetów u dziecka. W rzeczywistości...po pierwsze nie da się tego zrobić na 49 metrach kwadrat. Bo nie ma jak tłumaczyć sobie po kątach wszystkiego, co nie jest tak samo, tak żeby dziecko tego nie usłyszało. Po drugie, nie o to chodzi, żeby mówić jednym głosem, ale żeby dwugłos nie był prowadzony w braku poszanowania innego zdania, z zarzucaniem głupoty i braku dojrzałości do bycia rodzicem. Dziecko nie musi wysłuchiwać chóru. Może posłuchać solistów. Ale nie może odnieść wrażenia, że każdy z nich śpiewa tak, żeby tego drugiego w ogóle nie było słychać.
...
Nie jest łatwo przeciwstawić się wszystkiemu, co się słyszy, widzi i przeczyta zanim zostanie się rodzicem. Ekscytacja samym faktem, że rodzicem się zostanie, może spowodować, że przestajemy myśleć rozsądnie. Na początek wystarczy może jedynie mieć świadomość tego, że macierzyństwo, czy rodzicielstwo w ogóle, nie jest pasmem wyłącznie tych pięknych chwil. Takich w nim jest cała masa. Oczywiście. I ani ja tym tekstem, ani nikt przy zdrowych zmysłach, nie będzie zaprzeczał, że bycie matką jest najpiękniejszym doświadczeniem dla kogoś, kto taką matką czy ojcem chciał zostać. Oczywiście zdarza się też, że dzieci nieplanowane dają tej radości rodzicielskiej pełne worki. I też jasne, że zdarzają się rodzice, którym jeśli by przeczytać to, co powyżej, puknęli by się w czoło i powiedzieli, że to kompletne bzdety są i że ich dziecko czy dzieci, nigdy czegoś takiego im nie zgotowały. Jasne, że tak.
Ale tak być nie musi i nie dzieje się tak zawsze, kiedy rodzi się dziecko. I dlatego należy po prostu o tym mówić. I ośmielać kobiety, matki, żeby pytały, mówiły, zastanawiały się, miały wątpliwości. Że można pozbyć się strachu o ostracyzm. Że są też normalni ludzie, którzy nie wyzwą od bezdusznych i egoistycznych suk, albo nie zaproponują samospalenia. Trzeba namawiać kobiety, żeby nie przyjmowały wszystkiego w czambuł za prawdy jedyne. Żeby wiedziały, że nie ma jednego, sprawdzonego, najlepszego modelu bycia matką. Że każda z nas matek taki model macierzyństwa dzierga sobie od pierwszego dnia urodzenia dziecka. Każda kobieta powinna też wiedzieć, że tak, jak o drogę na Kalatówki może spytać o to, czym naprawdę jest macierzyństwo i czego może się po nim spodziewać. A życie samo zweryfikuje to, czy to, co usłyszy będzie jej, czy nie.
Największy lęk, jaki towarzyszył mi zanim pierwszy raz powiedziałam o tym, że mam dosyć Marty, był o to, że ktoś posądzi mnie o brak miłości do niej. O to, że jej nie kocham. A to byłoby dla mnie jak gwóźdź do trumny. Ale na szczęście i w porę zrozumiałam jedną, bardzo ważną rzecz, mianowicie: to, co czuję do mojego dziecka jest niekwestionowane. I nie ma nic wspólnego z fizycznym i emocjonalnym odczuwaniem macierzyństwa. Na miłość do mojej córki nie ma wpływu to, czy chce mi się wyć, bo jestem zmęczona byciem z nią, czy mam chęć pląsania z nią po łąkach i lasach w wiankach na głowie. Miłość do mojego dziecka jest. Po prostu. I nic tego nie zmieni, ani nic nie jest w stanie jej podważyć. I to jest również coś, choć innej natury, na co mnie nikt wcześniej nie przygotował: że pokocham kogoś drugiego uczuciem mi kompletnie nieznanym do tej pory. Rosnącym każdego dnia. Każdego dnia odkrywającym coś nowego. Niezależnym od niczego. Do niczego nieporównywalnym. I kompletnie niemierzalnym.
Być może o prawdziwym macierzyństwie powiedziano już tak dużo, że nie warto mówić więcej. Być może. Na pewno jednak wciąż zbyt mało kobiet, matek ma odwagę powiedzieć tak o sobie. I dlatego ważne jest, żeby dotarło do nich, że wolno im to zrobić, że dla swoich dzieci one zawsze będą najważniejsze, bez względu na to, czy one same akurat będą chciały uciec na Grenlandię w samotności, czy spędzić każdą sekundę reszty swojego życia przyklejone do małych ciałek.
Jeżeli masz obok siebie mamę, powiedz jej "Cześć kochana, nie jesteś sama" i spytaj co u niej słychać? U niej, nie u nich. I wysłuchaj jej. Nie przerywaj.
A jeśli masz własną prawdę o Twoim macierzyństwie, powiedz ją proszę. Najpierw sobie, a potem spróbuj podzielić się tym z kimś, komu ufasz.Widocznie jest tego wart.