Nie myślcie sobie, że jestem jakąś ofiarą losu, co to, to nie. Mam męża, dwoje dzieci, niezłą pracę, domek z ogródkiem na przedmieściach stolicy, całkiem dobry samochód. Ale dokładnie na każdą stresującą, przykrą, niemiłą sytuację reaguję tak, że muszę się po prostu nażreć do rozpuku.
Nie jestem jakoś przesadnie gruba – do chudzin nie należę, lekka nadwaga jest, ale w sumie w momentach, gdy wszystko jest ok, jem w miarę normalnie. Stresy czy niepowodzenia zajadam. Dlaczego? Chyba nie umiem inaczej.
Wczoraj szef bardzo mnie skrytykował za pewien projekt, którego dopilnowanie należało do moich obowiązków. Co więc zrobiłam? Kiedy mąż wieczorem pojechał zawieźć dzieciaki na karate, zjadłam: pół chleba posmarowanego grubo masłem, obłożonego żółtym serem i szynką, 4 kawałki sernika z czekoladą, 2 naleśniki z bitą śmietaną, paczkę chipsów paprykowych, bułkę z miodem, cztery miniptysie, a to wszystko popiłam litrem mleka. Wiecie, jak się czułam? Strasznie, żołądek pękał mi z bólu, płakałam…Szybko poszłam do sypialni i kiedy mąż wrócił, udawałam, że boli mnie głowa i kładę się wcześniej. Mam wrażenie, że on domyśla się, że coś jest nie tak z tym moim jedzeniem, ale chyba wstydzi się wprost o to zapytać, a ja nie potrafię sama zacząć o tym mówić.
Dużo się teraz słyszy o zaburzeniach odżywiania, coraz poważniej zastanawiam się nad tym, że chyba mnie też to dotyczy. Być może powinnam pójść do jakiegoś psychologa, opowiedzieć o tym specjaliście? Już sama nie wiem…Boję się, że jeśli tego nie zrobię, kiedyś nażrę się tak, że mój żołądek tego nie wytrzyma…