Gdy na świat przyszły dzieci, było coraz gorzej. Mąż stracił pracę, całymi dniami siedział przed telewizorem i popijał najtańsze piwo (na lepsze po prostu nie było go stać). Doszło do tego, że moja pensja nauczycielki musiała wystarczyć na utrzymanie czteroosobowej rodziny. Było naprawdę ciężko.
Do tego mąż zaczął na mnie krzyczeć, poniżać mnie. Co prawda nie bił, ale tak naprawdę znęcał się nade mną w inny sposób. Doszło do tego, że stałam się wręcz wrakiem człowieka. Przepracowana, z podkrążonymi oczami, wiecznie zmęczona i zapłakana, martwiąca się o to, z czego zapłacimy rachunki za mieszkanie. Błagałam Czarka, żeby poszedł na leczenie, żeby przestał pić. Na próżno.
To był październikowy poranek. Mąż już od rana skarżył się na złe samopoczucie. Potem zaczął dziwnie powłóczyć jedną nogą, mówił, że ciężko mu się oddycha, ma ucisk w głowie. Stary pijak, nic dziwnego, że źle się czuje – pomyślałam. Z godziny na godzinę było coraz gorzej, a ja… nie zrobiłam nic. Po pogotowie zadzwoniłam dopiero wtedy, kiedy stracił przytomność.
Reanimacja nie pomogła, mąż zmarł po dwóch godzinach. Tak, w pewnym sensie przeze mnie. Czy żałuję? Nie, teraz przynajmniej mam spokojne życie…