Mój problem zaczął się mniej więcej na początku okresu dojrzewania. Wtedy w krótkim odstępie czasu zmarły na raka obie moje babcie i ukochana ciocia, siostra mojej matki. Pamiętam, że po pogrzebie tej ostatniej stanęłam przed lustrem i powiedziałam sobie – Czyli mnie też to niedługo czeka.
Wiadomo, że pochodzę z rodziny podwyższonego ryzyka, skoro zarówno ze strony matki, jak i ojca, takie przypadki się zdarzały. Wiem, że muszę badać się częściej niż inni, bardziej zwracać uwagę na wszelkie zmiany w moim ciele. Ale wszyscy mówią, że to, co robię, jest przesadą. Właściwie codziennie przeglądam fora medyczne w internecie (oczywiście wszystkie dotyczące nowotworów, chemioterapii, rokowań i przerzutów). U lekarza pierwszego kontaktu jestem przynajmniej 2 razy w miesiącu. Ciągle mam wrażenie, że właśnie pojawił się w mojej piersi guzek, znamię zmieniło zabarwienie i kształt, a ból w klatce piersiowej oznaczać może tylko jedno…
Tak naprawdę moje życie to jak siedzenie na jednej wielkiej bombie zegarowej. Mam prawie trzydzieści lat, jestem samotna ( bo i kto by ze mną wytrzymał?). Chwilami mam ochotę rzucić to wszystko, cieszyć się życiem, wyjeżdżać, poznawać świat, nie wsłuchiwać się w swój organizm tak bardzo.
Koleżanka powiedziała mi, że powinnam spróbować terapii (pracujemy razem i czasami zwierzamy się sobie). Mówi, że to dla mnie droga do lepszego życia. Może faktycznie jest w tym trochę racji?