Wczoraj spotkała mnie bardzo dziwna sytuacja. Ciągle o niej myślę i boję się, że wpadnę w jakąś paranoję. Jak zwykle po południu byłam na spacerze w parku z moją trzyletnią córeczką. Karmiłyśmy razem kaczki, ona biegała wzdłuż klombów. Całkiem zwyczajny dzień, wydawać by się mogło…
Za dwa miesiące mam wyjść za mąż za świetnego faceta, którego znam od kilku lat. Przygotowania trwają w najlepsze, wydawać by się mogło, że powinnam być szczęśliwa. A ja…zaczynam mieć coraz więcej wątpliwości.
Zawsze ogromną wagę przywiązywałam do swojego wyglądu. Gdy tylko na twarzy pojawiała mi się jakaś krostka, robiłam z tego wręcz tragedię. Nawet po bułki wychodziłam w pełnym makijażu, nie wyobrażałam sobie chodzenia po ulicy w choćby lekko wygniecionej bluzce. Tak, pod tym względem byłam perfekcjonistką.
Miałam wtedy sześć lat, chodziłam do zerówki. Mieszkaliśmy z rodzicami w Olsztynie, dom mojej babci, do której miałam pojechać na kilka dni, był oddalony o około pięćdziesiąt kilometrów. Traf chciał, że rodzicom zepsuł się wtedy samochód, a ja bardzo chciałam jechać.
Miesiąc temu na jednym z portali społecznościowych pojawiła się informacja o planowanym spotkaniu po latach mojej klasy z liceum. Na początku pomyślałam, że to głupi pomysł, na pewno będziemy porównywać, kto jak bardzo się postarzał, opowiadać sobie o tym, komu jak potoczyło się życie – a ja akurat nie miałam tutaj nic ciekawego do mówienia.
Jestem mężatką z siedmioletnim stażem, mam dwoje cudownych dzieci, spory dom w Warszawie, dwa samochody. Mogłoby się wydawać, że moje życie to istna sielanka. Rzeczywiście, do niedawna nie miałam żadnych większych problemów.