Pochodzę z dość biednej rodziny. Mama krawcowa, tato spawacz i pięcioro dzieci. Nigdy nam się nie przelewało, ale jakoś wiązaliśmy koniec z końcem. Po skończeniu liceum zdecydowałam się na wyjazd do Warszawy, choć wychowałam się na niewielkiej wsi na Podlasiu.
Nigdy nie chciałam mieć hucznego wesela, uważam tego typu imprezy za przeżytek i całkiem zbędne wydawanie pieniędzy. Po co mam zapraszać ciocię Zytę z Radomia, skoro ostatni raz widziała mnie, gdy byłam małą dziewczynką? Zawsze mówiłam, że obiad w gronie najbliższej rodziny po ślubie w zupełności wystarczy, lepiej wybrać się w jakąś egzotyczną podróż poślubną.
Czy macie w swoim otoczeniu kogoś, kto absolutnie nigdy nie potrafi utrzymać języka za zębami? Ja niestety tak i uwierzcie, że jest to wątpliwa przyjemność. Jednak to, co zrobiła wczoraj moja znajoma, przeszło już chyba wszelkie granice przyzwoitości…
Jestem beznadziejną panią domu, naprawdę. Przyznaję się do tego bez bicia. Gdy próbuję cos ugotować, nadaje się to tylko do wyrzucenia lub też nakarmienia tym stada wygłodniałych zwierząt. Prasowanie zwykle kończy się spaleniem kilku rzeczy, pranie już z 5 razy zafarbowało mi, bo do białego przypadkiem wrzuciłam czerwoną bluzkę. Przykłady naprawdę można by było mnożyć.
W dniu mojego ślubu już od rana wszystko było nie tak. Najpierw potłukłam lusterko, gdy chciałam sprawdzić, jak prezentuje się mój makijaż. Potem okazało się, że zamiast pięknego czerwcowego dnia pogoda zafundowała nam deszcz i burzę. Na domiar złego w kościele podczas przysięgi mojemu mężowi upadła na podłogę obrączka.
Nigdy nie byłam osobą szczególnie religijną, a co do wiary – wydawało mi się, że na świecie jest tyle zła, krzywdy i niesprawiedliwości, że chyba Bóg nie istnieje, inaczej by przecież to wszystko zaplanował.