W zasadzie nic na to nie wskazywało i do dziś nie potrafię odpowiedzieć na pytanie dlaczego tak się stało i co było przyczyną mojej choroby. Na pewno każdy przypadek jest indywidualny i nie wierzę, że da się w tej kwestii generalizować - że trudne przeżycia, wpływ środowiska, kompleksy czy brak zainteresowania ze strony rodziny pcha osoby w objęcia choroby.
Ja w swoim życiu chyba nigdy nie miałam nadwagi. W pierwszej dekadzie mojego życia byłam patyczakiem i niejadkiem. Nigdy nie zapomnę przesiadywania po kilka godzin nad obiadem czy ciągłego namawiania mnie do jedzenia. Dla mnie mogły istnieć tylko naleśniki, frytki, ryż z cukrem i śmietaną, paluszki rybne i kilka innych "bardzo wartościowych" produktów. Moja młodsza cztery lata siostra zazwyczaj zjadała moje obiady, a ja jej zupki przecierane :D No ale to chyba normalne, że są dzieci które lubią jeść i wręcz przeciwnie.
Pod koniec podstawówki nabrałam już trochę ciałka, a w gimnazjum doszedł jeszcze ten straszny okres dojrzewania i moje ciało przechodziło kompletną przemianę.Przyznam, że patyczakiem już nie byłam, ale nadal wyglądałam zupełnie normalnie. Gimnazjum to okres kiedy nie za dobrze się czułam we własnym ciele, moim wielkim kompleksem był mój niewielki wzrost i w zasadzie to mi najbardziej przeszkadzało, nie pamiętam żebym specjalną uwagę przywiązywała do wagi. Moje nawyki żywieniowe też uległy zmianie, nie powiem, że na lepsze. Jako, że rodzice już mi śniadań nie przygotowywali to często zdarzało się, że wychodziłam do szkoły nic nie jedząc. Potem na przerwie kupowałam sobie wielkiego rogala z czekoladą albo słodycze, pizzerinki czy inne badziewie. Po powrocie do domu jadłam normalny obiad, pewnie jakieś słodycze i kolację, ot przeciętne żywienie nastolatka. Sportu zażywałam tyle co na wfie, czyli raczej nie za dużo, ale jakoś nie interesowało mnie to w tamtym czasie.Wydaje mi się, że pierwsze symptomy i kroki ku anoreksji pojawiły się pod koniec gimnazjum lub na początku liceum. W szkole średniej na pewno bardzo pogorszyły się moje relacje z rodzicami. Warto podkreślić, że od małego mam trudny charakter, jestem bardzo zamknięta, mam problemy z nawiązywaniem relacji, jestem raczej nieśmiała i nieufna. Dlatego też przez pierwsze 9 lat nauki miałam w zasadzie dwie bliskie koleżanki i niespecjalnie bujne życie towarzyskie. Zawsze byłam samodzielna i introwertyczna - bardzo rzadko opowiadałam rodzicom co w szkole, prawie nigdy nie prosiłam o pomoc w pracy domowej, czy o radę w jakiejś kwestii, uważałam, że powinnam sobie sama radzić i w sumie nie przeszkadzało mi to. Nigdy się nikomu nie zwierzałam z jakiś problemów, nigdy nie mówiłam co czuję, co chcę, co mi przeszkadza, często nawet nie mówiłam, że boli mnie gardło czy mam gorączkę. Już od najmłodszych lat po kłótni z rodzicami pisałam do nich listy, że pewnie tak naprawdę mnie nie kochają i chcieliby mieć tylko jedną córkę. Patologia :) Poza tym nigdy jakoś niekochana się nie czułam. Uważam, że rodzice zapewnili mi wszystko do dobrego rozwoju, przekazali wszelkie wartości, robili co mogli bym miała to czego potrzebowałam, dzięki nim zwiedziłam wiele miejsc, dużo się nauczyłam i jestem im bardzo wdzięczna. Nie wiem, może to zamknięcie w sobie ma jakiś wpływ na to co się wydarzyło. Może gdybym umiała powiedzieć na głos o własnych uczuciach, gdybym rozmawiała z rodzicami o problemach to byłoby inaczej, nie wiem. Przyznam, że było mi smutno, że moje koleżanki przeżywały jakieś pierwsze miłości, a na mnie nikt nigdy uwagi nie zwrócił, nawet bałam się odezwać do jakiegokolwiek chłopaka. Szczerze mówiąc uważałam, że raczej odrzuca ich mój wygląd i nie mam żadnych szans więc nawet nie próbowałam.
W każdym razie poszłam do liceum. Z tego co pamiętam mój pomysł z odchudzaniem zrodził się na początku pierwszej klasy. Postanowiłam porzucić słodycze, jeść lepiej i przy okazji zrzucić parę kilo. Na początku nic groźnego to nie zapowiadało. Do czasu. Odkopałam rowerek stacjonarny i zaczęłam na nim jeździć około godziny, po czym robić standardowe tysiące brzuszków. Jadłam jeszcze w miarę normalnie i przyznam, że na wakacje byłam w niezłej formie.Ale nie poprzestawałam na tym. Normalnie pieczywo zastąpiłam chlebkiem wasa - dwie kromeczki na śniadanie plus jakaś wędlina. Kolacja to był zazwyczaj jogurt owocowy ze sklepową granolą, co wkrótce także uległo zmianie. Gdzieś na jesień 2011 roku zaczęłam tracić zdrowy rozsądek. Śniadanie z tych nieszczęsnych chlebków ewoluowało w jogurt light z dwoma łyżkami granoli, a następnie w udawanie że zjadłam cokolwiek. W szkole nie jadłam nic, po powrocie do domu coraz mniejsze porcje obiadów (ograniczając oczywiście ziemniaki, kasze czy ryż), następnie pedałowałam na rowerku, robiłam brzuszki i jadłam jogurt naturalny z płatkami fitness lub jabłko. Z czasem miałam coraz większą obawę, że jak będę siedzieć w miejscu i nic nie robić to będzie odkładać mi się tłuszcz więc starałam się być non stop w ruchu. Wychodząc do koleżanek nic nie jadłam, a w domu mówiłam, że już jestem po obiedzie. Czytałam wszelkie pseudo porady w internecie, nie jadłam nic tłustego, słodkiego, nie jadłam pieczywa. Zaczęłam zapisywać co zjadłam danego dnia kolejnego pilnując by było mniej. Obsesyjnie się ważyłam rano i wieczorem. Pamiętam, że nawet podczas wigilii wychodziłam do łazienki się zważyć żeby zobaczyć czy to co skubnęłam nie wpłynie negatywnie na moją wagę. Co śmieszne, nigdy nie przyszło mi do głowy, że mam anoreksję - wiedziałam, że to straszna choroba, umiałam poznać ją po innych osobach, krytykowałam blogi pro-ana i sama nigdy żadnego nie czytałam, ale nigdy nie pomyślałam, że może to mnie dotyczyć. Oczywiście moją głowę zaprzątały w zasadzie tylko kalorie i waga. Nie jadłam prawie nic, ale jak to chora osoba, przyglądałam się i analizowałam wszystko co jedzą inni. W tym czasie także moja siostra dość mocno schudła i rodzice mocno zaangażowali się w pilnowanie jej, więc można powiedzieć że miałam swobodę. Do czasu. Wiadomo, że na głodówce waga leci jak szalona. Wkrótce nie dało się nie zauważyć, że coś jest nie tak.
Przyszedł rok 2012, coraz częściej słyszałam, że bardzo schudłam, podejrzewam, że nauczyciele także zwracali rodzicom uwagę. Pewnego dnia mama kazała mi wejść na wagę która pokazała 38 kilo i od tego czasu moja swoboda skończyła się na długo. Przez chwilę jeszcze rodzice mieli nadzieję, że to chwilowy wybryk, i próbowali przemówić mi do rozsądku, ale to nie było możliwe. Pamiętam, że nie potrafiłam się zmusić do zjedzenia POŁOWY kostki czekolady - w głowie miałam tylko kalorie, że to niezdrowe i absolutnie nie mogę tego zjeść. Teraz nie potrafię sobie tego wyobrazić, ale autentycznie tak było. Ostatecznie zostałam umówiona do psychiatry, cudem uniknęłam pobytu w szpitalu, tylko dlatego że mama jest ze służby zdrowia i przekonała lekarza, że spróbuje poradzić sobie sama. Dostałam psychotropy, których ostatecznie nie brałam, skierowanie do psychologa, kategoryczny zakaz wszelkiej aktywności fizycznej i polecenie żeby zacząć jeść albo skończę w psychiatryku.
Zbliżała się wiosna, waga pokazywała 36 kg (nie była jeszcze najniższa), wyglądałam jak kościotrup, a mama zaczęła wstawać w nocy żeby sprawdzić czy jeszcze nie wysiadło mi serce. Oczywiście do mnie nic nie docierało, nie potrafiłam zaakceptować zakazu ćwiczeń, nie dawałam się kontrolować, nie widziałam u siebie żadnych oznak anoreksji. I tkwiłam w tym po uszy. Specjalnego problemu nie widziałam. Jak twierdziłam - byłam zdrowa, więc co to za problem przytyć parę kilo. No... nie do końca, nie kiedy choroba dopadła Cię w swoje sidła. Musicie pamiętać, że anoreksja i wszelkie inne podobne choroby są przede wszystkim zaburzeniami na tle psychicznym, a zmiany wagi, wstręt do jedzenia, do siebie, depresja czy zmiany w zachowaniu to tylko skutki uboczne. Dopóki nie wyleczymy głowy nic się nie zmieni.
Każdy chory za pewne miał swoją metodę na wychodzenie z tego bagna. Ja, chcąc oczywiście mieć wszystko pod wieczną kontrolą, ustaliłam z mamą i psychologiem, że będę sobie układać jadłospisy na cały dzień i po akceptacji będę jeść to co wypisałam. W zasadzie pomysł był dobry i tak mniej więcej ostatecznie działałam, ale pierwsze kilka miesięcy było bardzo ciężkie. Po pierwsze, na początku uznałam, że w zupełności wystarczy mi kaloryczność 1600. Także liczyłam wszystko, dodając skrupulatnie każdy plasterek pomidora i liść sałaty, tak aby nie przekroczyć ustalonej (dużo za niskiej) granicy. Jak możecie się domyślić nie przytyłam nawet grama, a wręcz przeciwnie. Po kilku tygodniach zaczęłam co tydzień dodawać 50 kalorii (zwykle zwiększając ilość zjedzonego ketchupu czy warzyw) aż doszłam do 1800 i postanowiłam się zatrzymać. Powiedzmy, że była to okolica kwietnia i zbliżała się klasowa wycieczka do Krakowa. W mojej głowie był mętlik czy jechać czy nie, pewnie podobnie jak w głowach moich rodziców i nauczycieli. Ostatecznie pojechałam, przyrzekając że będę dużo jadła. No cóż, było jak było, jedzenie w stołówkach jest raczej słabe, każdy dojadał słodyczami, zakupionymi posiłkami i tym podobnymi, natomiast dziewczynie z anoreksją ubogość serwowanych dań po prostu odpowiadała. Po powrocie z wycieczki okazało się, że moja waga wynosi 33,5 kg. Tak, już niżej nie spadła. Śmiesznie, bo w tym momencie 33 kg z łatwością dźwigam w przysiadzie, więc wyobraźcie sobie jak ja wyglądałam i co się działo w moim organizmie. Ogólnie dramat. Moje kości były jak papier, mięśni nie było wcale, a narządy pewnie zaczynały być trawione. Nie było wyboru, pomimo ogromnego sprzeciwu, nakazano mi zwiększyć kaloryczność do 2000. Było lato, więc wyobraźcie sobie, jak taka wychudzona osoba wygląda w ubraniach odsłaniających ciało.Te wakacje były chyba najgorszymi w moim życiu. W zasadzie bardzo ciężko jest mi przypomnieć sobie ten okres, bo dość dobrze wyparłam go z pamięci. Nic godnego zapamiętania też się nie działo - podczas kiedy moi siedemnastoletni znajomi czerpali z niepowtarzalnego okresu młodości, ja każdy dzień spędzałam wykonując określony schemat. Rano wstawałam, jadłam, szłam z psem na spacer, jadłam, siedziałam w ogródku, jadłam, grałam na komputerze, jadłam, szłam spać. Żadnych wyjść, spontaniczności, radości. Zamknęłam się w swoim świecie cyfr i tabelek, uzależniłam się od pór karmienia, planowania i schematyczności. Do dziś mam problemy z robieniem czegoś 'na spontanie'. Myślę, że jedną z przyczyn, która powoduje zaburzenia odżywiania jest strach przed życiem, odpowiedzialnością, podejmowaniem decyzji na temat przyszłości, samodzielnością. Doskonale pamiętam, jak trudno było mi podjąć kroki ku zdrowiu zwyczajnie dlatego, że bałam się tego momentu, gdy nikt nie będzie mnie już pilnował, gdy będę musiała uwolnić się od schematu, wyjść z domu i radzić sobie sama. Przerażało mnie to, wyjście ze strefy komfortu to chyba najtrudniejsza rzecz przed którą staje osoba po zaburzeniach. W każdym razie wakacje mijały, a moja waga stała w miejscu, gdzieś na 36 kg (z powrotem).Wydaje mi się, że momentem przełomowym był dla mnie dzień, w którym usłyszałam, że nie mam już wyboru - od września pójdę do szpitala, a matury i tak w moim stanie nie dam rady zdać. Mój świat wtedy runął. Dotarło do mnie w końcu, co ja wyprawiam. Marnuję najlepsze lata życia, wegetuję jak roślina zamiast czerpać z życia garściami. Zawalę szkołę, przyszłość, wszystkich zawiodę, a zwłaszcza siebie. Poza tym wiedziałam, że jeśli wyląduję w psychiatryku, to moja wola walki zniknie kompletnie, a ja wpadnę w jeszcze gorsze bagno. Dlatego powiedziałam stanowcze nie, w jednej chwili wywaliłam ułożone na bezpieczne 2500 kalorii jadłospisy i w końcu uderzyłam w organizm konkretną dawką 4000 kalorii. Czułam, że w mojej głowie powoli coś się zmienia. Zaczęłam jeść między posiłkami, próbować nowych rzeczy. Bałam się znów żyć normalnie, ale wiedziałam, że muszę, że teraz albo nigdy. Poszłam do ostatniej klasy liceum, powoli otwierałam się na ludzi, na wyjścia, chciałam wrócić do normalności. Już nie straszne było mi zjedzenie posiłku pół godziny później, pozwalałam też mamie robić sobie obiady, czego wcześniej nie dopuszczałam. W końcu widziałam w lustrze swoje rzeczywiste, kościste odbicie, zrozumiałam, że jestem chora. Dzięki wsparciu bliskich i ogromnej motywacji, która na mnie spłynęła powoli wracałam do formy. W tym czasie odkryłam też blogi śniadaniowe i obiecałam sobie, że jak wyzdrowieję sama taki założę. Nagle pojawiła się wola bycia zdrowym i wolnym!
Pod koniec roku 2012 zakończyłam terapię. Może za wcześnie, ale do tej pory wydaje mi się, że niewiele mi dała. Niespecjalnie przykładałam się do tych sesji, do otwarcia się na psychologa, nie potrafiliśmy się zrozumieć, a zadania z terapii pozostawiałam nienaruszone. Ogólnie jakoś nie jestem zbyt zadowolona i uważam, że bez pomocy psychologa osiągnęłabym to samo. Dopóki sama nie chciałam wyzdrowieć nikt nie mógł mi pomóc. Być może z inną osobą pracowałaby mi się lepiej, ale nie jestem w stanie tego ocenić.
Ukoronowaniem mojej walki była styczniowa studniówka, gdzie w końcu nie wyglądałam jak szkielet i potrafiłam się dobrze bawić. Przestałam bać się alkoholu, nieliczonych kalorii, niezdrowego jedzenia. Trzecią klasę ukończyłam z bardzo dobrymi wynikami z matury i świadectwem z czerwonym paskiem. Przede mną były w końcu swobodne, długie wakacje, które spędziłam pracując, zwiedzając i imprezując ze znajomymi.
Otwierałam nowy etap, studia, z zupełnie czystą kartą.