Pobudka o 6.00 rano.
Idealnie. Wszyscy jeszcze śpią. Za oknem jeszcze ciemno, bo to okres jesienno-zimowy. Wstaję z łóżka i w wątłym świetle lamp zewnętrznych trenuję po ciuchu 30 minut. Potem można iść na śniadanie.
Śniadanie to zazwyczaj albo jogurt plus kromka chleba lub kromka chleba z musztardą i z szynką.
Wybija 7.00 – domownicy się budzą.
Do szkoły brałam II śniadanie, które składało się zazwyczaj z mandarynek, jabłek, surowej marchwi w ilościach, jakie akurat były w domu. Do tego koniecznie woda niegazowana.
Powrót do domu między 13.00 a 15.00. Obiad z rodziną. To, co akurat serwowali, ale w ilości nieco mniejszej i zawsze bez sosu/masła/majonezu i innych równie tuczących rzeczy.
Od ok. 15.00 do końca dnia mogłam pić hektolitrami czerwoną herbatę oraz wodę. Żułam gumę, a od czasu do czasu pozwalałam sobie na jakiś mały owoc albo kilka ziaren niezmielonej kawy. I tyle.
Wieczorem obowiązkowy WF. Minimum godzina. Maksimum dwie.
W końcu doszłam do stanu, w którym podczas intensywnego treningu miałam kłopot, by się rozgrzać czy tym bardziej spocić!
Jak widać – rytm dnia był podporządkowany posiłkom i treningom o określonych porach. W międzyczasie dużo czasu poświęcałam na naukę, a także przeglądaniu kolorowych gazet z… przepisami! Tak – z przepisami kulinarnymi! To nie żart, ale do tego jeszcze wrócę...
Przegapiłaś poprzednie wpisy?
Łap!
#1 Cześć, to ja, Ex-Anorektyczka!
#2 Anoreksja - choroba duszy...
#3 Perfekcyjną być czyli o jeden krok za daleko...