Kolejna dieta, kolejne liczenie kalorii, kolejna katorga…a najgorsze, że to wszystko zaczęło się, gdy miałam dwanaście lat. Zawsze byłam pulchnym, dobrze odżywionym dzieckiem. Babcia i mama karmiły mnie wręcz na wyścigi, jakby to była jakaś dziwna konkurencja pod tytułem: Kto da Marcie więcej jedzenia.
Umówiliśmy się, że mój Marcin wyjedzie do Norwegii pod koniec lata, a ja dołączę do niego przed Bożym Narodzeniem, takie mieliśmy ustalenia i tylko dlatego zgodziłam się na ten wariacki pomysł.
Moja własna matka powiedziała mi dziś rano, że żałuje, że się urodziłam. Wiecie, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że słowa mogą aż tak bardzo boleć. Wybiegłam z płaczem z mieszkania i przez kilka godzin snułam się po mieście bez sensu.
Miesiąc temu zmarł mój wujek, brat ojca. Chorował na nowotwór, pod koniec życia naprawdę nie miał już sił i to było widać. Często go odwiedzałam wraz z rodzicami bo byliśmy dość zżyci od zawsze. Wspólne święta, imieniny, wakacje, spotkania - jak to w rodzinie.
Myślałam, że to będzie super układ. Dwoje dorosłych, w pełni świadomych, lubiących się ludzi, którzy zgadzają się na niezobowiązujące spotkania z korzyścią dla obu stron. Naprawdę wydawało mi się, że relacja friends with benefits znakomicie sprawdzi się w naszym przypadku. Jak bardzo się myliłam…
Wczoraj powiedziałam narzeczonemu, że jestem w ciąży. Wiem, nie planowaliśmy tego, myśleliśmy, że dziecko pojawi się kilka lat po ślubie, kiedy już ustabilizujemy naszą sytuację finansową, zwiedzimy kawałek świata, kupimy dom.