Miałam wtedy siedemnaście lat, szaleńczo zakochałam się w koledze z klasy. Marek był typem bad boya –wszystkie dziewczyny się za nim oglądały, jeździł na motocyklu, często chodził w podartych dżinsach i skórzanych kurtkach, do tego był nieziemsko przystojny.
Kamila poznałam cztery miesiące temu podczas jednego z eventów organizowanych przez firmę, w której pracuję. Od razu mi się spodobał – dało się z nim porozmawiać na każdy temat, miał ten charakterystyczny błysk w oku, cudownie się uśmiechał. Jedno spotkanie, potem drugie, trzecie – szybko się zakochałam.
Nigdy nie należałam do kobiet lubiących drogie stroje, mających całe szuflady kosmetyków i korzystających regularnie z usług kosmetyczki. Pieniądze zawsze wolałam wydawać na książki czy wyjazdy – a wygląd raczej nie był dla mnie najważniejszy. Wygodne legginsy, obszerne t-shirty i trampki – to raczej był mój styl.
Adama poznałam dwa lata temu. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, ale gdy poznaliśmy się bliżej, szybko ujął mnie swoim sposobem bycia, wewnętrznym ciepłem i uśmiechem. Po jakimś czasie oficjalnie zostaliśmy parą i wszystko układało się wspaniale.
Miałam 35 lat, od dziesięciu pracowałam w korporacji, zarabiałam coraz więcej pieniędzy, ale tak naprawdę nawet nie miałam kiedy ich wydawać. Byłam coraz bardziej zmęczona, życie w centrum dużego miasta potrafi dać się we znaki.
W mojej miejscowości mieszka pewien samotny facet po czterdziestce. Ma bardzo bujną brodę i kręcone, dość długie włosy, dlatego (całkowicie nieoficjalnie rzecz jasna) wszyscy mówią o nim „Małpa”. Choć, jak możecie się domyślać, nikt się do niego bezpośrednio tak nie zwrócił.