Nigdy nie byłam osobą szczególnie religijną, a co do wiary – wydawało mi się, że na świecie jest tyle zła, krzywdy i niesprawiedliwości, że chyba Bóg nie istnieje, inaczej by przecież to wszystko zaplanował.
Musicie wiedzieć, że należę do osób bardzo uczciwych. Tak wychowali mnie rodzice. Nigdy niczego nie ukradłam, gdy kasjerce zdarzyło się pomylić przy wydawaniu reszty na moją korzyść, od razu zwracałam jej na to uwagę. Taka już jestem.
Wczoraj wybrałam się na małą przechadzkę – pogoda naprawdę do tego zachęcała. Musiałam przejść kawał drogi, bo nagle znalazłam się na obcym osiedlu (takim, które nie cieszy się w moim mieście zbyt dobrą reputacją). Postanowiłam więc wracać powoli do domu.
Jakiś miesiąc temu zostałam na siłę oddelegowana przez mamę do tego, abym towarzyszyła babci w jednodniowej wycieczce do Częstochowy. Broniłam się przed tym, jak tylko mogłam – sami pomyślcie, co szesnastolatka, która kościół odwiedza tylko w święta i to bez zbędnego entuzjazmu, ma robić przez cały dzień w gronie emerytów i rencistów?
Czy mieliście kiedyś takiego kaca, że szmer skrzydeł muchy wydawał Wam się najgłośniejszym odgłosem świata, a zegar chcieliście rozbić w drobny mak tylko dlatego, że tykał? Ja miałam.
Dwa lata temu wyprowadziłam się do Norwegii, wtedy do mojego narzeczonego (dziś już męża). Rok później na świecie pojawił się nasz synek. Nie da się ukryć, że nasze możliwości finansowe są tu o niebo lepsze niż w Polsce. Mój mąż jest Norwegiem, ja dopiero po przylocie zobaczyłam, w jakim pięknym kraju się wychował.